(1 / 5)
Można by powiedzieć, że drugi tom Kronik Steampunkowych to w sumie jeszcze raz to samo, co w pierwszym tomie. Od romansu jako głównego wątku zaczynając, a na wszystkich mankamentach kończąc.
Tym razem na pierwszy plan wysuwa się Jasper – kowboj przewijający się w pierwszym tomie, trochę w tle. Zmieniamy też scenografię i nasze radosne stadko bohaterów ląduje w Nowym Jorku. I to jest najważniejsza – żeby nie powiedzieć jedyna – zmiana. Bohaterowie dostają nowe krajobrazy, a czytelnik nową intrygę związana z przeszłością Jaspera. Intrygę tak przewidywalną, że zakończenie jest znane w sumie w momencie jej rozpoczęcia.
Steampunkowe gadżety są jeszcze bardziej deus ex machina i jeszcze mniej steampunkowe niż w tomie pierwszym. Bo jakoś trudno uwierzyć w steampnunkową wersję telefonu komórkowego, albo… mechanicznego kota, zmieniającego się w razie potrzeby w motor, taki steampunk-transformer z pełnym SI. Autorka może się na SF powinna przerzucić, jeśli chce mieć takie zabawki w fabule. I żeby nie było – nie są one potrzebne, bez tych cudów bohaterowie mogliby się obyć. Tylko, po pierwsze, pomyśleć by musieli trochę bardziej, a po drugie – autorka nie mogłaby wstawić do fabuły tych bezsensownych wynalazków.
Bohaterowie… Tu też jest dokładnie jak w jak w pierwszym tomie – zero ewolucji i zero rewolucji. Emily jest cudownym geniuszem, Griffin jest szlachetny i nijaki, Sam nie kojarzy faktów, a Finley pakuje się w kłopoty, bo używanie mózgu jest przereklamowane. Jasper jest trochę jak Reynevan – zakochuje się w każdej kobiecie i za każdą chce skoczyć w ogień.
Sama intryga mogłaby się dziać w sumie gdziekolwiek. Autorka, co prawda, wplata w fabułę szczyptę specyfiki Nowego Jorku (na przykład irlandzkie gangi), ale nie jest to nic na tyle istotnego czy wywołującego bardzo duży wpływ na fabułę, żeby ta sama historia nie mogła się toczyć gdzieś indziej. Dostajemy też trochę więcej akcji a mniej wzdychania, jednak biorąc pod uwagę przewidywalność intrygi całość nadal wypada równie kiepsko, co tom pierwszy.
Zdecydowanie można sobie oba tomy darować. Pozostałe dwa jakoś nigdy nie zostały wydane po polsku. Jako romans zakrapiany steampunkiem z dodatkiem dziwnych wynalazków zdecydowanie lepiej sprawdza się Protektorat parasola. Wynalazki są równie nieprawdopodobne, romans też jest najistotniejszy w fabule, ale przynajmniej jest lekko, momentami zabawnie, a bohaterowie od czasu do czasu używają mózgu.