Niektórych książek nie powinno się recenzować. Winda jest właśnie taką książką. Porażająca w swojej prostocie opowieść o jednym z najokrutniejszych konfliktów powojennej Europy sprawia, że zaczynamy inaczej postrzegać oczywistości: uśmiech sąsiada, małe rodzinne dramaty, codzienną rutynę.W czerwonym wieżowcu jak w soczewce zbiegają się wszystkie dramaty i absurdy wojny bałkańskiej. Zbudowany za władzy Josefa Broz Tito, dla robotników i nauczycieli wysoki na dwanaście pięter budynek był swoistą kwintesencją “jugosłowianskości”. Jak pisze autor – na każdym piętrze 8 mieszkań – dwa serbskie, dwa muzułmańsko – boszniackie, dwa chorwackie, dwa jugosłowianskie i jeszcze trochę Romów. W tym wspaniałym bloku, z dwoma windami znanej zachodniej firmy i w jego najbliższym otoczeniu dzieją się małe i duże sprawy. Wszystkie zwyczajne. Dzieci się bawią, ludzie żenią, kochają, umierają. Niedaleko w barach rozgrywają się większe i mniejsze dramaty nad kieliszkiem rakiji, robotnicy idą do pracy, a największym problemem jest to, że ulepiony przez dzieciarnię bałwan ma wielkiego fallusa którego nie powinny, przynajmniej teoretycznie oglądać idące do pracy kobiety. Ale ta zwyczajność jest tylko krótkim przerywnikiem, jakby błyskiem od powiekami. Bo każde 32 krótciutkich opowiadań jest tak naprawdę opowieścią o śmierci. I opowieścią o wyborze. Niektórzy go mieli, innym go nie dano. I życie człowieka staje się nagle ważne tylko poprzez sposób w jaki się zmarło. Maszerują przed naszymi oczami – pijaczkowie co wypadli z balkonu, dziecko przecięte na pół windą, ojcowie i synowie zabici strzałem w głowę, bo byli nie z tego narodu, rozerwany wybuchem granatnika bezimienny żołnierz, i ten kto na rozkaz koparką wykopywał groby. Za każdym razem historia wbija w fotel i nie daje zaczerpnąć tchu. Ale i tak najokrutniejsza jest opowieść ostatnia – gdy autor dowiaduje się, że sprawcą jednej z najabsurdalniejszych smierci jest jego własny ojciec.
Niektórych książek nie powinno się recenzować. Niektóre rzeczy nie powinny się zdarzać.