(2 / 5)
Na mecz Polska-Hiszpania mający rozegrać się w Warszawie, będący piłkarskim wydarzeniem sezonu, przyjeżdża, jak się można domyśleć, sporo ludzi. W tym tłumie jest jeden bardzo barwny typ – Zawisza Czarny.
Zawisza jest, cóż… współczesną wersją Zawiszy Czarnego w wersji szlachetnej i trochę superbohaterskiej. Niestety ma jeden konkretny mankament, przez który część społeczeństwa go nie akceptuje – jest bowiem czarny i to bardzo dosłownie. Zawisza już na dworcu zostaje wmieszany w spisek narodowców i również na dworcu poznaje nowych sojuszników.
Zgodnie z zapowiedzią na okładce obrywa się wszystkim – narodowcom spod znaku husarii i kibicom (najbardziej), korpoludkom z Mordoru, rowerzystom i feministkom (tym zdecydowanie najmniej). A wszystko to w atmosferze i stylistyce superbohaterskiego komiksu (nawet jaskinia Batmana jest). Wiele scen wywoływało wyobrażenia komiksowych kadrów – zwłaszcza w okolicach finału. I naprawdę Zawisza dużo lepiej by działał w wersji komiksowej – nie tylko dostalibyśmy te kadry w postaci rysunków, ale też dzięki takiej formie można by się pozbyć słowotoku i wodolejstwa.
Bohaterowie są wyjątkowo gadatliwi – gadają o wszystkim i gadają zdecydowanie za dużo. Dużo stron i słów przepływa przed oczami, a tak naprawdę nic się nie dzieje. Gdyby z pierwszych stu stron zostawić tylko to, co czytelnikowi potrzebne, bez lania wody, to dałoby się pewnie zmieścić w góra trzydziestu. Cała ekspozycja jest załatwiona dialogami. Przyznaję, że czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Szkoda tylko, że przez większość czasu trochę o niczym.
Jako dodatek do wodolejstwa dostajemy wiele wątków pobocznych i punktów widzenia, jakichś przebłysków z przeszłości bohaterów trzecio- i czwartoplanowych, które nic do fabuły nie wnoszą. Równie dobrze mogłoby ich nie być i nie wpłynęłoby to w żaden sposób na wątek główny. Z kolei są one zbyt poboczne i zbyt prześmiewcze, żeby czytelnik się nimi zainteresował na dłużej i żeby zyskały status pełnoprawnego wątku.
Przez to nadmierne gadulstwo cierpi też finał – rozciągnięty prawie na pół książki. Owszem, dużo się dzieje, ale nie mamy jednej sceny epickiego finału, tylko wiele kadrów scen akcji, jakieś przebłyski spokojniejszych scenek, jakieś mordobicie, jakiś pościg. I to wszystko rozmywa się i robi bardzo mało epickie.
Mimo całej, mocno komiksowej i superbohaterskiej, otoczki logika też niestety ucierpiała – i to ta wewnątrz świata przedstawionego. Bo jakim cudem czarnemu charakterowi najpierw skopuje zadek drobna kobieta, a potem okazuje się on być niepokonany. Ostateczne wyjaśnienie intrygi też wywołuje facepalmy, ale jakoś tam wpisuje się w przedstawiony przez autora świat.
Pomysł był, i to całkiem niezły, ale raczej na komiks. A jako, że u nas z komiksami kiepsko, to raczej na dłuższe opowiadanie. I jakby pousuwać wodolejstwo i rozdmuchane wątki, wyszłoby, mam wrażenie, lepiej. Czyta się szybko i lekko, momentami jest nawet zabawnie, ale z 300 stron jakie dostajemy jakieś 150 to bicie piany.
Sprawdzi się jako lekkie czytadło na podróż, ale coś lepszego w tej kategorii też by się dało znaleźć…