Kiedy polecono mi – czy raczej wetknięto w rękę – Demona, nie wiedziałem czy najpierw popukać się w czoło, czy westchnąć ciężko, rzewnie a lirycznie – czy też od razu przejść do rękoczynów. Ostatecznie zdecydowałem się na urażone i pełne niesmaku spojrzenie godne najbardziej rozwydrzonego sierściucha i zabrałem się za lekturę.
Mój niesmak związany był z faktem, iż oto podobno trzymałem w ręce “thriller informatyczny”, w dodatku osadzony w czasach aktualnych i rzeczywistości (mniej więcej) zastanej. Wbrew pozorom nie jestem absolutnie fanem tego gatunku i już wolę science-fiction – tam przynajmniej bohaterowie mogą z pełną powagą rozmawiać o odwracaniu macierzy plazmowo-thaumaturgicznej i nie bolą od tego zęby. Za bardzo.
Z racji wykonywanego (i bardzo mi drogiego) zawodu na wszelkie uproszczenia i rozminięcia się z prawdą w zakresie informatyki jestem uczulony. Przy nadużyciach żargonu warczę. W książkach zaś potrafią się zdarzać takie kwiatki, że na ich tle dyskusje Turbo z Marcinem Makowskim – oraz niegdysiejsze wynurzenia goriona w TVN – zaczynają mieć sens.
Tym “głównym złym” jest program komputerowy – i póki działa w miarę subtelnie, na przykład dzwoniąc tu i tam i czytając mechanizmami “tekst na mowę” przygotowane wcześniej zdania, jest to do przełknięcia. Jest w tym nawet pewna zabójcza elegancja: morderczy spadek po genialnym programiście chowający się w internecie? Dla mnie bomba. Kiedy jednakże ten sam program zamówił sobie w kilku firmach armię zdalnie sterowanych (pełnowymiarowych!) samochodów i motocykli, wszelkie zawieszenie niewiary poszło się chędożyć pod płotem, a subtelność szlag trafił.
Parę wątków zostało wciśnięte w książkę jakby na siłę, żeby skomplikować fabułę. Jeden z bohaterów to gliniarz którego oczywiście nie cierpi żona i syn oraz oczywiście ma on romans. Po czorta on ma ten romans z punktu widzenia fabuły? A kto by to wiedział. Po kiego podmiot romansowania do niego co jakiś czas wydzwania? Też nie za bardzo wiem. Miałem niejasne wrażenie, że jest to cieniuteńki zabieg mający na celu jedno z dwóch: albo zagmatwanie fabuły którego nie powstydziłby się George R. R. Martin, albo… ukrycie faktu że akurat postać gliniarza jest tylko i wyłącznie klejem między kolejnymi kawałkami historii i głębi ma w sobie tyle co paczka zapałek.
Wśród dzikiego rozmnożenia wątków (historię oglądamy bowiem oczyma pięciu czy sześciu osób – ciężko się doliczyć) pozostaje zaskakująco dużo luźnych końców. Całkiem sporo rzeczy nie zostało porządnie doprowadzonych do końca. Gdybym był cynikiem – a oczywiście nie jestem – powiedziałbym że autor zrobił sobie profesjonalną wystawkę pod sequel.
I na koniec jeszcze jeden zarzut, którego normalnie bym nie stawiał: nie mam pojęcia, czy właściwie wygraliśmy “my” czy “oni”. Nie mam nic przeciwko rozmyciu tej granicy w książkach o nieco większej głębi, lekko filozoficznych, kiedy właśnie ten brak puenty jest puentą. W przypadku czegoś co chyba miało być kryminałem, a ostatecznie stało się pretekstem do opisów rozwałki i sieczkarni, taki brak domknięcia jest średnio dopuszczalny.
Gdybym mógł polecić pół książki – poleciłbym. Pierwsze pół “Demona” to fajna lekturka, szczególnie dla informatyka – widzi rzeczy które są mu znajome, i co najwyżej lekko śmieje się pod nosem z “noobów” którym te bardziej ogarnięte postaci muszą wszystko tłumaczyć. Trudno mi jednak polecić drugą połowę tej książki. Zamiast jej lektury polecam znaleźć blender i wrzucić do niego pomidora: zajmie mniej czasu, wyjdzie taniej, a na dodatek efekt podobno jest zdrowy.