Nie przepadam za wielce modnym ostatnio nurtem YA opierającym się na zmodyfikowanym motywie kopciuszka. Kiedyś kopciuszek był gnębiony przez podłe przyrodnie siostry, teraz przez społeczeństwo w którym nie ma miejsca na jednostki tak nadzwyczajne, że aż nie pasujące do otaczającego świata. I gotowe w imię różnych ideałów, a czasem po prostu w imię własnej samorealizacji ten świat rozsadzić. Kiedyś baśnie opowiadały o wybijaniu się “na niepodległość” do bogactwa i szczęścia osobistego. (Na końcu zawsze “żyli długo i szczęśliwie”, z miłosiernym pominięciem szczegółów. Nawet Harry Potter wpisuje się w ten nurt). Współczesny młodociany bohater-kopciuszek ma jeszcze misję do wykonania. On (lub ona) musi jeszcze powalczyć z systemem który obowiązkowo okaże się podłym spiskiem mającym na celu sterowanie społeczeństwem. I obowiązkowo musi ten system rozwalić. A że wpisuje się to doskonale w nurt młodzieńczego buntu – stąd popularność wszelkich “Niezgodnych”, niezbornych i niedorobionych.
Więzień Labiryntu idealnie wpisuje się w ten, zapoczątkowany przez Igrzyska Śmierci nurt. Czyta się go całkiem szybko, choć szczerze powiem, nie za bardzo rozumiem zachwyty krytyków. Po pierwsze, moim zdaniem Więzień jest dość mocno wtórny. Osadzono go wyraźnie na klasykach – książkowych: “Dwa lata wakacji” i “Władca Much” oraz kinowym Cube. Zwłaszcza podobieństwo do Cube jest wyraźne i drażniące. Ten ruchomy Labirynt będący jednocześnie zabójczą zagadką i dość oczywistym ograniczeniem… Jednak całą zgrozę i tajemniczość licho bierze w momencie, gdy mamy okazję z bliska zobaczyć owe tajemnicze istoty “bóldożercy”. Miały być straszne. Są w najlepszym razie dziwne. Przesadzone. Jakby Autor nie miał pewności czy ich jadowitość jest wystarczająco straszna, więc naupychał w ich opisie co mu tylko do głowy przyszło. W efekcie ani to straszne ani to potworne…
Społeczność przedstawiona przez Dashera jest zbyt… uporządkowana, uładzona. Bliżej jej do kolonistów Verne’a niż do rozbitków Goldinga. Panują demokratyczne rządy oświeconego starszeństwa, zdolnego spacyfikować najbardziej agresywne jednostki, czasem nie cofając się przed drastycznymi karami. Z psychologicznego i socjologicznego punktu widzenia rzecz kompletnie nieprawdziwa, ostatecznie mamy grupę nastolatków, z których najstarszy ma bodaj 19, najmłodszy 12 lat. To czas buntu, szaleństwa hormonów, głupich pomysłów, udowadniania sobie i innym różności. Tymczasem grupa jest spokojna, uładzona, konfliktów prawie nie ma, a jak są to jakieś niemrawe, więcej w tym pyszczenia niż prawdziwej dzikości i młodzieńczego buntu. Jeszcze trudniej nam uwierzyć w bezkonfliktowe wchodzenie kolejnych jednostek w te społeczność. Tym bardziej, że gdy pojawia się nasz bohater, rządzący społecznością nie dają sobie z nim od samego początku rady. Czyli wystarczył jeden zbuntowany indywidualista i cały wypracowany “system” licho wzięło. Kolejny wątpliwy motyw to Teresa i jej stosunki z resztą grupy. Pojawia się dziewczyna i nie rozwala męskiej społeczności? Samczyki nie zaczynają stroszyć piórek i powiewać kitami? jakim cudem? Wszyscy milcząco zakładają, że dziewczyna przynależy do głównego bohatera a ten się w niej posłusznie zakochuje? I nikt nie próbuje zmienić tego stanu rzeczy? Ta jasne…
Jeszcze trudniej zrozumieć motywy eksperymentatorów, bo w gruncie rzeczy zupełnie nie wiadomo o co w tym eksperymencie chodzi. Jeśli chcieli sprawdzić umiejętności adaptacyjne i możliwości budowania zdrowego społeczeństwa to skąd pomysł z grupą monopłciową i w gruncie rzeczy cieplarnianymi warunkami? Dostają leki, dostali papu są chronieni ścianami labiryntu, nudzić się nie powinni bo każdy ma robotę którą wykonuje dla dobra społeczności… o co tu biega? Że im pamięć wymazali? Czy że mamusi, tatusia nie ma? Logiko, logiko, a ka ześ ty zwiała…
Bohaterowie tez mnie nie przekonują. Nudni, sztywni, sztampowi, pisani pod tezę.
Umiarkowany gniot