Jakoś nie zdarzyło mi się dotąd przeczytać żadnej powieści pana Eu Geniusza ( jak sam o sobie mawia) Dębskiego. A pisarz to płodny, w dodatku nasz rodak, więc jak mawiają niektórzy – “kochać nie musisz, ale chociaż spróbuj”. No to spróbowałam (choć gdzieś po głowie plątało mi się, że już kiedyś coś rzeczonego autora przeczytałam i z zachwytu mną nie miotnęło). Tu muszę się w pierś uderzyć, że do owego próbowania zabrałam się bez nijakiego “riserczu” – i okazało się, że trafiłam na… przedostatnią książkę z cyklu opowieści o przygodach prywatnego detektywa Owena Yatesa.Trudno mi zatem tak do końca oceniać książkę, bowiem domyślam się, że sporo postaci które ni z gruszki ni z pietruszki nagle zaczynają się plątać po kartach powieści ma swoje umocowanie w poprzednich tomach. Wracając jednak do początku – Owen Yates to prywatny detektyw z żyłką literacką pozujący na bohatera Raymonda Chandlera. Pozujący, bo Philip Marlowe jeśli dobrze pamiętam – kasą nie śmierdział. A mister Yates dziany jest i owszem. Marlowe był samotny jak palec, a Yates ma rodzinę. Marlowe działał sam, a na jedno niemalże gwizdnięcie Yatesa zwala się na pomoc jakaś organizacja dysponująca ogromnymi możliwościami od laboratoriów kryminalistycznych poczynając a, na śmigłowcach i niemalże grupach uderzeniowych kończąc. No i świat wykreowany przez Chandlera był inny, posępny i ciemny, podczas gdy pan Yates żyje sobie w dość wygodnym świecie przyszłości, a jego największym problemem w którymś momencie jest “co na to powie żona”.
Fabuła hm… Nie wiem jak było w poprzednich tomach, ale w tym coś co wygląda na dziwaczną fanaberię starszej pani plącze się, komplikuje i doprowadza do odkrycia całkiem dosłownie kosmicznej intrygi. Czyta się toto dobrze, choć w którymś momencie czytelnik zostaje całkiem solidnie przez autora skołowany i zastanawia się z irytacją co się do ciężkiej anielki dzieje i kto tu z kim w przysłowiową klipę pogrywa. Chodzi o wstawienie praktycznie do środka powieści drugiego opowiadania. Bez jednego ostrzeżenia, ni z tego, ni z owego, zaczynamy nagle czytać o przygodach innego łapsa, dość przy tym psychicznie podobnego do głównego bohatera. I chociaż na końcu książki wszystko zostaje logicznie wyjaśnione, to mnie osobiście niezbyt ten zbieg przypadł do gustu.
Inną rzeczą która mi całkiem do gustu nie przypadła było rozwiązanie, odstające od całości. I znowu, owszem, logiczne toto było, ale dziwnie nie pasujące do całości – taplającej się dotąd w onirycznych klimatach, podlanych ironicznym humorkiem. Nie mogę bez obawy spojlerowania powiedzieć Wam co tu nie pasuje, ale uwierzcie mi – ląduje się twardo, niesmacznie i nieprzekonywająco.
Sam główny bohater zyskał nieco mojej przychylności, głównie dlatego, że lubię detektywa, stworzonego przez Chandlera. Bez odniesień do tej postaci Owen Yates byłby strasznie nijaki i płaski, bo jego niezmierzone pokłady samozadowolenia i przekonania o własnej zajebistości mogą przyprawić o całkiem sporą niestrawność.
Całość oceniam jako przeciętniaka z tendencją do gniotowatości. Ot takie skrzyżowanie Jetsonów, Facetów w czerni z Obcym i Pulpficion z mruganiem w kierunku prozy Chandlera. Szkoda tylko, że to mruganie dziwnie przypomina wytrzepywanie paprochów z oka…