(3,5 / 5) Opowieść byłego chasyda czekała na swoją kolej do przeczytania prawie dwa lata. Po prostu zawsze było coś w moim odczuciu ciekawszego do przeczytania. W końcu się zdecydowałam na lekturę i nie żałuję, że akurat ta książka tyle na lekturę czekała. Po prostu trzeba do niej w pewien sposób dorosnąć. Bowiem, by w pełni ją zrozumieć i przyjąć, potrzeba dużego dystansu i wyjścia poza wygodną strefę własnych uprzedzeń i chęci oceniania.Shumel Deen, były członek odłamu ortodoksyjnych chasydów Skver stara się bez uprzedzeń i obiektywnie opowiedzieć o swojej drodze do wyjścia ze środowiska w którym się wychowywał, w którym się ożenił i wychowywał dzieci. I które, w ostatecznym rachunku odebrało mu to co najbardziej kochał – jego dzieci, a jego samego omal nie zniszczyło. Tym większy szacunek dla niego, że potrafił napisać o tym w tak wyważony sposób, bez pogardy czy nienawiści wobec tych którzy postanowili go w jakimś sensie zniszczyć. Dopóki zachowywał pozory był w pewnym sensie tolerowany, gdy jednak pomógł innemu chasydowi podjąć decyzję o odejściu – stał się niebezpieczny. Niebezpieczny dla ukształtowanego od wieków sposobu funkcjonowania tego mikroświata.
Jeśli ktoś szuka opowieści jak wygląda od środka świat ortodoksyjnych chasydów – na pewno się nie zawiedzie. Choć, jeśli będzie próbował zrozumieć – może pozostać z pewnym niedosytem. Bo Kto odejdzie… nie jest przewodnikiem po obyczajach ortodoksyjnych chasydów. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie o utratę wiary – też może odejść z niczym. W trakcie lektury wielokrotnie zadawałam sobie pytanie w co tak naprawdę utracił wiarę Shulem. W Boga? Czy w świat urządzony przez ludzi innym ludziom na podstawie przysłowiowego rozdzielania włosa na czworo? Szukałam jego wiary na stronach tej książki i nie znalazłam. Boga w tej książce po prostu nie ma. Są obyczaje, rytuały, dające poczucie przynależności do grupy i co za tym idzie poczucie bezpieczeństwa. Są zasady które nie tylko odcinają co wręcz uniemożliwiają zmianę grupy – ale znowu – Boga w tym nie ma. Jest za to władza jednych nad drugimi. Swoisty rząd dusz, egzekwowany bezwzględnie. I jest to opowieść o tym jak łatwo wpaść z jednej skrajności w drugą. O podejmowaniu decyzji i ponoszeniu ich skutków.
Nie potrafię i nie chcę oceniać decyzji podejmowanych przez autora. Nie potrafię i nie chcę oceniać – wygrał czy przegrał. Opowieść o drodze Shulema Deena jest jednocześnie ciekawa, niepokojąca, przerażająca i nużąca. I bardzo, bardzo różna od trochę cepeliowskiego spojrzenia na żydów jakie wynosimy ze Skrzypka na dachu. Dlatego warto ją przeczytać.