Światu nie mamy czego zazdrościć przeczytałam prawie pół roku temu. Czasem stworzenie recenzji po takim czasie jest w zasadzie niewykonalne – książki “do pociągu”, które zapomina się w momencie przerzucenia ostatniej kartki trzeba by było zacząć czytać od początku. Jednak nie w tym wypadku; pamiętam wyraźnie bohaterów, ich historie, poszczególne sceny, a nawet cytaty. I to w zasadzie starczyłoby za rekomendację…
Reportaże niestety są często źle dobraną parą – ciekawa treść, wciągająca opowieść czy społeczna analiza często idzie w parze z kulejącym językiem, który potyka się co chwila trafiając na zdanie złożone. Zdecydowanie nie w tym wypadku. Autorka z wywiadów, zdjęć, swoich pobytów w Korei stworzyła… powieść. Ba, mało tego – powieść z wysokiej półki. Jest tu wszystko, co dobra książka mieć powinna: świetny język, napięcie, emocje i historie, które czyta się z zapartym tchem (mimo że wiadomo jak się skończą). Bohaterowie nie są “studium przypadku”, ale prawdziwymi, żyjącymi ludźmi i nie ma się najmniejszego problemu, żeby w to uwierzyć.
Do tego zdecydowany plus za posłowie (ze źródłami), które też wyjaśnia jak historie były zbierane i weryfikowane (w sumie do każdego rozdziału jest osobne, czasem obszerne, wyjaśnienie).
Demick opowiada historię kilku rodzin z miasta Chongjin (trzeciego co do wielkości miasta Korei Północnej) położonego na północy kraju w pobliżu granicy z Chinami. Pokazuje codzienne życie lekarzy, robotników, nauczycieli i ich uczniów – brak prądu, podstawowych środków do życia, ubrania i jedzenie z przydziału, handel nielegalny i wymienny, telewizor jako nagrodę za wyjątkowe zasługi, który i tak odbiera jeden jedyny państwowy kanał, o innych zdobyczach techniki nie ma nawet co wspominać. Opisuje też klęskę głodu, jej przyczyny i konsekwencje.
Przyznaję, że miałam dość w mniej więcej jednej trzeciej książki. Mieszkańcy współczesnej Korei Północnej żyjący jak w wieku pary i będący święcie przekonani, że gdzie indziej jest… jeszcze gorzej, byli obrazkiem trudnym do przełknięcia. Udało mi się wmówić sobie, że czytam political fiction. Pomogło. Trochę.
Historie… straszą, wzruszają, wkurzają, zmuszają do szybkiej weryfikacji pojęcia „niemożliwe”. Historie, które wywołują uniesienie brwi, facepalmy i nagły napływ pobożności – „o Jezu” wyrwało mi się częściej niż kilka razy podczas lektury.
Bohaterowie, historie, poszczególne sceny zostają w głowie na długo, tak samo jak towarzyszące im przemyślenia czytelnika i to jest chyba najlepszy możliwy „certyfikat jakości” dla reportażu.
Światu nie mamy czego zazdrościć to świetna, wciągająca książka, którą czyta się błyskawicznie… ale nie łatwo.
Zdecydowanie jeden z najlepszych reportaży jakie czytałam.