Projekt Podniesienie – stacja badawcza i szkoła dla biotyków – ludzi, którzy mogą za pomocą talentu i wszczepionej techniki, wytworzyć skrzyżowanie pola grawitacyjnego z magnetycznym (lub jak ktoś woli dosłowne tłumaczenie – wytworzyć efekt masy). Jednym z uczniów jest lekko autystyczna dziewczynka – Gillian, która ma większy potencjał niż inni i na dodatek tatusia-zabójcę uczestniczącego w proludzkim spisku.
Przywódcą spisku jest Człowiek Iluzja mający ambitny plan pozbycia się pozostałych ras (a jest ich kilkanaście) albo przynajmniej zepchnięcia ich w cień.
Gillian jest nie tylko oczkiem w głowie opiekunów z Projektu, ale też Człowieka, który prowadzi na niej własne badania tuż pod nosem naukowców (przy czym niezbyt przeszkadza mu fakt, że stacja jest strzeżona i odosobniona). A przynajmniej prowadził, dopóki Paul Grayson – ojciec dziewczynki, nie stwierdził, że ma dość i nie zniknął z nią i dwójką opiekunów dziecka. Oczywiście Człowiek Iluzja nie może pozwolić, żeby jeden z jego pomagierów zniknął w towarzystwie kosztownego projektu…
„Mroczna opowieść science fiction” z tekstu na okładce to gruba przesada. Dostajemy niezbyt skomplikowaną przygodówkę w kosmicznej scenerii, która na dodatek zostaje nie wykorzystana i w dużej mierze „wmieciona pod dywan”. Mimo tego, że bohaterowie spotykają się często z przedstawicielami obcych ras to żadna z nich nie została opisana. Owszem pojawiają się czasem napomknięcia na temat tego, że jedni bądź drudzy mają nadprogramową liczbę oczu lub palców, ale to niewiele mówi na temat wyglądu innych gatunków. Autora też niezbyt usprawiedliwia to, że książka jest dodatkiem do uniwersum gry – nie wszyscy czytający grali, a nawet jeśli grali, to nie muszą pamiętać jaka poczwara jak się nazywa.
Tłem jest teoria spisku z jednoosobowym przywódcą, która była wyjątkowo ciężka do przełknięcia. Nikt mi nie wmówi, że jeden facet osobiście kontroluje wydarzenia i swoich agentów na przestrzeni kilku galaktyk, cholera wie ilu planet i stacji kosmicznych. Całe szczęście bezpośredni udział Człowieka Iluzji był ograniczony do minimum i można było przez większość czasu ignorować jego istnienie.
Bohaterowie sprawiają wrażenie nie do końca przemyślanych – opiekunka Gillian i szefowa Podniesienia – Kahlee nie zachowuje się ani jak naukowiec, ani jak wojskowa (mimo że jest i jednym i drugim). Hendel – szef ochrony, to bardziej przybrany ojciec Gillian niż wojskowy, a sama dziewczynka jest tylko pretekstem i momentami autor i bohaterowie traktują ją jak mebel, który jest nieporęczny, ale który trzeba ze sobą zabrać. Co jest dosyć dziwne biorąc pod uwagę, że dziecko jest powodem całego zamieszania. Jedyną wielowymiarową postacią jest Grayson, o którego przeszłości wiemy nieco więcej i który jest rozdarty między lojalnością a córką.
Dodatkowym problemem były kwiatki w stylu „Stan pola efektu masy”, które pojawiając się w środku tekstu działały równie przyjemnie jak zderzenie ze ścianą i solidnie wybijały z rytmu. Poza tym Milena Wójtowicz sprawdziła się nieźle jako tłumaczka, wszystkie zgrzyty były związane tylko z tym nieszczęsnym (i kluczowym dla fabuły) efektem masy. Jakoś nie wierzę, że nie dało się tego inaczej przetłumaczyć, ale liczę, że w następnym tomie takich kwiatków nie będzie.
Poza tym redakcji należy się kopniak w zadek – to była pierwsza książka Fabryki, w której znalazłam błędy gramatyczne.
Mimo wszystkich zarzutów całość i tak była lepsza niż się spodziewałam, bo sięgałam po książkę spodziewając się mniej więcej takiej jakości, jaką się dostaje przy oglądaniu ekranizacji gry, a jakie to są koszmarki to nie trzeba nikogo przekonywać.
Ot przygodówka z dodatkiem spisku i przestrzeni kosmicznej, problem w tym, że fani SF się przy niej znudzą, a fanów przygodówek może odrzucić pomysł SF.
Jeszcze nie przeciętniak, ale chała też nie.