(4 / 5) Tytuł zdaje się wyjaśniać wszystko – ot, kolejna antykościelna pozycja. W dodatku wydana przez Agorę, więc „wszystko jasne”. Nie do końca jednak tak jest, a może nawet w ogóle tak nie jest. Autor jest związany z Klubem Inteligencji Katolickiej w Warszawie oraz redaktorem naczelnym magazynu „Kontakt”, jest więc częścią szeroko pojętego środowiska „okołokościelnego”. Książka jest napisana z pozycji troski o polski Kościół – a trochę jest szukaniem „nadziei wbrew nadziei”, gdy widzi się, jak ta instytucja, a zwłaszcza biskupi idzie na ścianę. Autor rozmawiał z ponad 70 osobami – księżmi, siostrami zakonnymi, nawet z paroma biskupami (tymi, którzy zgodzili się rozmawiać). Rozmawiał też jednak z „byłymi” oraz tymi, którzy – wciąż pozostając w Kościele – są uważani za dysydentów i niezbyt dobrze widziani przez biskupów. Co wyłania się z tych rozmów? Oto jest Kościół, który sam siebie uważa za strukturę pochodzącą z innego porządku, która z tej racji nie może i nie powinna podlegać racjonalnemu osądowi, a już na pewno nie krytyce. Jest jednak tak, że ten Kościół, który jest wspólnotą stał się też instytucją – i to potężną. W związku z tym ci, którzy nim rządzą też mają potężną władzę, tym bardziej, że jest to władza niemal absolutna. Jeżeli więc doszedłeś do stanowiska biskupa ordynariusza diecezji – to możesz bardzo, bardzo dużo – a tak naprawdę jesteś dysponentem życia podległego duchowieństwa. Możesz skierować młodego księdza na studia do Rzymu – albo na parafię w Psiej Wólce Dolnej. Możesz księdzu w kluczowym
momencie kariery dać probostwo w „tłustej” parafii – albo zesłać go do takiej, gdzie nie za bardzo się utrzyma, a i parafianie niezbyt przychylni.
Co więc decyduje o wewnętrznych stosunkach w tej instytucji? Diagnoza Autora jest dość bolesna – przeszłość, strach i bezwład.
Przeszłość – iluś tam biskupów jest „umoczonych” – jak nie współpraca z SB, to krycie pedofila, jak nie mniej czy bardziej jawny homoseksualizm, to alkoholizm. Tu kłania się sposób kreowania nowych biskupów – jakieś tam procedury są, ale tak naprawdę trzeba jako kleryk albo młody ksiądz trzeba się „podczepić” pod biskupa – żeby cię zauważył i potem promował. A potem się tworzą takie wytwórnie biskupów jak u kardynała Gulbinowicza we Wrocławiu – on sam ukarany przez Watykan za homoseksualizm i krycie pedofili, a jego protegowanymi byli m.in. biskup Janiak z Kalisza i biskup Tyrawa z Bydgoszczy, obaj usunięci za krycie pedofili.
Strach – przy takiej nieprzejrzystości struktur i kryteriów oczywiste jest, że tworzą się dwory, koterie, republiki kolesiów – a w niejednej kurii buldogi pod dywanem (a czasem właściwie otwarcie) toczą wojny, wojenki i potyczki. Jak ma się w tym odnaleźć ksiądz, który naprawdę chciałby być wierny swojemu powołaniu? Różnie robią – jedni się przystosowują, inni trzymają się jak najdalej od kurii, nieliczni próbują coś zrobić, żeby doprowadzić do zmian. Prosta sprawa – gdzie miałby odejść i z czego się utrzymać ksiądz z 20-letnim stażem, który po maturze od razu poszedł do seminarium i duszpasterzowanie jest jego jedyną umiejętnością? Co innego, gdy ksiądz jest też nauczycielem akademickim, publikuje, ma kontakty etc. Ale gdy tego nie ma….. I tu właśnie wkracza bezwład – obecnie biskupami są w większości ludzie wychowywani przez tych,
których biskupami uczynił Jan Paweł II. W znakomitej większości próbują więc kontynuacji – skoro było tak dobrze za papieża Polaka, to nic nie zmieniajmy, żeby nadal było tak jak było. Tyle tylko, ze świat się zmienił, a Polska sekularyzuje się chyba najszybciej na świecie. Stare chwyty i nawyki nie zadziałają więc, a jeszcze dochodzi kwestia „kumania się” z władzą polityczną, zwłaszcza przez ostatnie 8 lat i niejasne finanse.
Może więc zakony? Też kiepsko – przykład dominikanów pokazuje, że możliwe jest „przejęcie” całej prowincji zakonnej przez zdeterminowaną „ekipę” – żeby nie powiedzieć klikę. Co prawda demokracja wewnątrzzakonna w końcu zadziałała i „ekipę” przegłosowano, ale ilu było w tym czasie zakonników „zesłanych” do miejsc i zadań nijak się mających do ich wykształcenia i umiejętności. To, że ów prowincjał był alkoholikiem to niby jego problem, ale to on nie upilnował osławionego ojca Pawła M., który z duszpasterstwa akademickiego w Poznaniu zrobił sobie coś w rodzaju ni to sekty, ni to haremu – i nie był to koniec jego „wyczynów” .
Zakony żeńskie – tam podstawowy problem jest taki, że styl i atmosfera w klasztorze zależy niemal wyłącznie od matki przełożonej – od jej poglądów, nastrojów, lubię-nie lubię. A z wszystkich cnót kardynalnych pozostaje jedna – posłuszeństwo, i to rozumiane jako bezmyślne i bezkrytyczne podporządkowanie. A potem się mówi, ze mamy kryzys powołań (bo mamy….).
Cóż więc jest? Gdzie jest ta nadzieja, którą dość rozpaczliwie stara się znaleźć Autor? Ciężko o nią, pisze coś o małych grupach, które można i trzeba zakładać, żeby przetrwały, gdyby zdarzył się wielki kolaps Kościoła w Polsce. Żeby było z czego odbudować, tak jak winnica po pożarze może odrodzić się z przetrwałego korzenia. Bo od góry biskupi radykalnych zmian nie wprowadzą – nawet ci „fajni” są ukształtowani przez instytucję i całe życie szkoleni, żeby wybierać jej dobro. Książka jest chwilami przerażająca, mimo ze wiele spraw było wcześniej znanych, to w takim zmasowaniu robią wrażenie. Z drugiej jednak strony – jest sporo wypowiedzi duchownych, którzy naprawdę chcą dobra wspólnoty i wciąż wierzą. Może więc o takich właśnie mówił Założyciel, że „bramy piekielne go nie przemogą”? Jeżeli więc macie czas na 700 stron lektury – przeczytajcie, niezależnie od tego, czy jesteście „aktualni”, „na obrzeżach”, „byli” czy w ogóle „nie z tej bajki”.