Dawno nie czekałam na książkę z taką niecierpliwością, więc kiedy druga połówka mi ją sprezentowała radośnie poleciałam czytać.
Kiedy już przebiłam się przez niewiele wnoszący wstęp, spotkało mnie pierwsze nieprzyjemne zaskoczenie. Okazało się że Kapłony mają formę wywiadu. Ałć. No po co i dlaczego, ja się pytam.
Pasuje to do tematyki i treści jeszcze mniej, niż wół do przysłowiowej karety. I to do tego stopnia, że część pytań wygląda jakby była wstawiona na siłę do napisanego wcześniej tekstu. Profesor mówi tak, jakby rozmówczyni w ogóle nie było, ba, zdarza się, że jego odpowiedzi mają z pytaniem niewiele wspólnego. Wywiad nie płynie, tematy nie przechodzą z jednego w drugi, nie ma praktycznie żadnej interakcji między rozmawiającymi. Ałć. Zamiast fascynującej dyskusji o jedzeniu nad suto zastawionym stołem dostajemy drętwe i pełne skrępowania bąknięcia u cioci na imieninach nad szarlotką z zakalcem. Niestrawność murowana.
Jakby pseudo-wywiadu było mało trafiamy na pierwszy rozdział, w którym dowiadujemy się z jakimi to kucharzami-celebrytami pan profesor jada, w jakich to rekonstrukcjach nie uczestniczy i komu nie doradza. O tym jacy to niezainteresowani historią jedzenia są polscy historycy i jak badają kuchnie jego francuscy przyjaciele. Doprawione ogólnikami o PRL-u, który zniszczył kuchnię, badaniu historii smaku a nie ilości kalorii, i tak dalej, i w tym stylu. Od czasu do czasu uda się wyłowić jakieś okruszki w postaci wódki różanej i arkasu, ale całość jest bardzo ciężko strawna. Po przemyśleniu sprawy i po przezwyciężeniu chęci, żeby książkę rzucić w kąt dotarło do mnie, że ta wyliczanka miała czytelnikowi uświadomić, że profesor jest specjalistą na skalę światową (bo jest), a nie sprawiać wrażenie „ą, ę i bułkę przez bibułkę” i „nie jesteście godni jeść kości spod mojego pańskiego stołu”. Wyszło to, cóż, równie smakowicie co schabowy ze studenckiej stołówki.
Całe szczęście kolejne rozdziały to już bardzo konkretna uczta z zapomnianymi potrawami i składnikami na czele. Z postem odmienianym przez wszystkie przypadki, zwłaszcza ten szczególny – polski. Z dietetyką humoralną. Z barszczem, manną, jesiotrem i minogami. Znajdą się nawet tytułowe szczeżuje. I kuchnia francuska, i książki kucharskie, i rola kucharza. I nagle da się zapomnieć o irytującej formie, całość pożera się rozdział za rozdziałem a profesor czaruje – interpretacją przepisów, poszukiwaniem zapomnianych smaków, znaczeniami rekonstrukcji, tym jak religia i regionalizm wpływały na kuchnię. I co chwilę stawia na stół coś nowego, a to niepoprawną religijnie kukurydzę, a to robaczywy ser, czy leczniczy salceson. I kiedy już zejdzie na ziemię z wysokiego konia, na którego wepchnął go wywiad, dostajemy pasjonata z ogromną wiedzą, dla którego historia to nie tylko zakurzone księgi, ale też ludzie, smak i zapach. Zapalonego smakosza, który traktuje kuchnię jako coś magicznego, wartego zapamiętania i przywrócenia pamięci, jeśli została zapomniana. A po skończonej lekturze ma się zdecydowanie ochotę na dokładkę. I deser.
Polecam. Forma kiepska i pierwszy rozdział może wywołać niestrawność, ale reszta to historyczna uczta pełna wiedzy, smaku i ciekawostek.