Michael ma 14 lat i zespół Tourette’a, często się przeprowadza, mieszka z matką i mówiąc delikatnie nie jest zbyt popularny w szkole. Ma też sekret, jak na każdego nastoletniego bohatera urban fantasy przystało, którym podzielił się tylko z najlepszym (i jedynym) przyjacielem – jest w stanie panować nad elektrycznością i to bez pomocy kabli.
Kiedy Michael obrywa od szkolnych osiłków po raz kolejny nie wytrzymuje i razi prądem swoich prześladowców. Dzięki temu zyskuje święty spokój i zwraca na siebie uwagę Taylor – cheerleaderki, w której podkochuje się od dłuższego czasu. Niestety to co dobre szybko się kończy – niedługo potem znajduje go dyrektor Akademii Elgen, który za wszelką cenę chce zebrać dzieci władające prądem pod jednym dachem i nie cofnie się przed niczym, żeby przekonać Michaela, by do nich dołączył.
Fabuła… cóż, przypomina odcinek X-menów, tylko że w tej wersji to Profesor jest czarnym charakterem a wszystkie mutacje są oparte w jakiś sposób na elektryczności. Oryginalności w tym nie ma za grosz (opowieści o X-menach w roli czarnych charakterów też już były). Poza tym historia przypomina średniej klasy amerykański film sensacyjny ze wszystkimi wadami Hollywoodzkiej produkcji z przewidywalnością na czele.
Bohaterowie pozostawiają sporo do życzenia, większość jest schematyczna i jednowymiarowa – Źli są Źli a Dobrzy są Dobrzy, bo tak wynika ze scenariusza. I oczywiście jak są źli to zrobią każde świństwo bez mrugnięcia okiem, bo wewnętrzne zło im kazało… Ci Dobrzy, czyli Michael i jego koledzy wydali mi się strasznie infantylni (Harry Potter na początku cyklu sprawiał wrażenie bardziej dojrzałego), zwłaszcza w kontraście z bardzo dojrzałym związkiem Michaela z matką.
Przedstawienie szkolnego życia też budzi wątpliwości… choćby biologia na poziomie uniwersyteckim.
A to wszystko w wykonaniu doświadczonego pisarza, który ma kilkoro dzieci. I który dla jednego z tych dzieci stworzył Michaela Veya, dotkniętego tak jak autor i jego syn zespołem Tourette’a. To właśnie zaburzenie i stosunek Michaela do niego sprawiają, że bohater jest postacią ciekawą i oryginalną. Aspekt dydaktyczny też można policzyć na plus.
Jednak nadmiar uproszczeń wszystkiego czego się da z charakterami bohaterów na czele, sprawia że niektóre sceny stają się groteskowe i niezamierzenie zabawne albo biedna logika zaczyna cicho płakać w kącie (opis życia w Akademii chociażby).
Tłumaczenie też wzbudziło moje podejrzenia („wafle” na śniadanie), chociaż niektóre sformułowania mogą być związane ze szkolnym slangiem, więc czepiać się nie będę.
Odgrzewany Hollywoodzki kotlet z dodatkiem przypraw egzotycznych, czyli przewidywalność od początku do końca mimo kilku oryginalnych dodatków.
Poza tym brawo dla Fabryki za wrzucenie do książki przeznaczonej dla młodszej młodzieży reklamy mało poprawnie politycznego Dreszcza z tekstem „Bo ileż można pieprzyć się z Bogami”.