Félix J.Palma – Mapa czasu

mapa-czasu

Wells niedawno wydał Wehikuł czasu rozpalając wyobraźnie czytelników, którzy i tak wierzyli, że żyją w epoce techniki, dzięki której wszystko będzie możliwe. Korzysta z tego Murray otwierając przedsiębiorstwo oferujące podróże w czasie – chwilowo tylko do roku 2000. Z oferty z chęcią korzysta Clarie – młoda dziewczyna niezbyt pasująca do swojej epoki, licząc na to, że w przyszłości spotka mężczyznę swojego życia. Z kolei Andrew, chce się cofnąć do przeszłości, żeby uratować ukochaną z rąk Kuby Rozpruwacza. A we wszystkim macza palce sam Wells, korzystając ze swojej wyobraźni i swojego wehikułu.
Jak ja się cieszyłam jak w końcu skończyłam tę książkę! Czułam się całkiem jak po przebrnięciu przez lekturę szkolną wyjątkowo podłego gatunku. Ale od początku…
Mapa czasu jest podzielona na trzy części. W pierwszej poznajemy młodzieńca około dwudziestoletniego imieniem Andrew, który próbuje popełnić samobójstwo. Próbuje przez sześćdziesiąt stron! Coś w okolicach trzydziestej zaczęłam się modlić, żeby w końcu palnął sobie w łeb i uwolnił siebie (a przede wszystkim mnie) od tej męki. Andrew cierpi ponieważ parę lat temu znalazł zwłoki swojej ukochanej zaszlachtowanej przez Kubę Rozpruwacza. Powód, nie powiem konkretny. Problem w tym, że Andrew tak się umartwia lat osiem, zgodnie z wszystkimi kanonami romantyzmu, jakby się co najmniej Mickiewicza naczytał – jęczy, wzdycha, filozofuje, ogląda księżyc, wspomina, podziwia rewolwer, znów wspomina i cierpi, Cierpi, a nawet CIERPI. A czytelnik uczulony na dzieła z epoki romantyzmu cierpi jeszcze bardziej. Na dodatek zdania mają długość akapitów, często składają się z oczywistych oczywistości, albo są przecudnej urody jak na przykład to: „Jaka dziwna alchemia sprawiła, że kopie postrzegał jako bardziej niezwykłe niż oryginały? odpowiedź była oczywista: upływ czasu, który przemienia bulgot teraźniejszości w skończony, niezmienny obraz zwany przyszłością, płótno zawsze malowane na ślepo kilkoma chaotycznymi pociągnięciami pędzla, a dopiero wtedy nabierające sensu, kiedy malowidło zostaje odsunięte na tyle, by je podziwiać w całości”. Nie wiem przy czym zapluć się można bardziej: długości zdania, czy „bulgocie teraźniejszości”. Albo to” Tak nastał zimny październik i na nieszczęśliwych mieszkańców dzielnicy opadła krepa fatalistycznej rezygnacji”. Podoba się? Bo mnie aż wstrząsa, i to bynajmniej nie z rozkoszy. Po wycięciu wszystkich ozdobników i wodolejstwa zostałaby prosta historyjka miłosna i niewielką (i dość przewidywalną) intrygą w tle. Druga część to historia Clarie, dziewczyny trochę zbyt trzeźwo myślącej i zbyt feministycznej jak na epokę, w której żyje. Ta część jest łatwiejsza do przebrnięcia: zdania są krótsze, mniej bełkotliwe, historyjka nawet ciekawa, chociaż też jest prościutkim romansem – trochę naiwnym, trochę zabawnym, trochę okrutnym.
Trzecia i najkrótsza część to historia samego Wellsa, jedyna zawierająca jakiekolwiek elementy fantastyczne, jedyna gdzie romans nie jest główną osią opowieści i jedyna, której zakończenie zdołało mnie zainteresować.
Całość jest przegadana, cierpi na przerost formy nad treścią – i to spory. Jeśli książka miałaby połową swojej objętości (a dałoby się to zrobić bez problemu bez straty treści) czytałoby się ją całkiem nieźle. Steampunka i fantastyki jest tu tyle co kot napłakał, cała reszta to wiktoriański romans (fani gatunku mogą być zachwyceni). Niestety romans jest pozbawiony otoczki epoki – opisów „okoliczności przyrody” nie ma zbyt wielu. I jest jeszcze jeden irytujący dodatek – narrator zwracając się bezpośrednio do czytelnika, tłumaczący się i chwalący swoją wszechwiedzą, co jest irytujące, niepotrzebne i psuje klimat powieści zamiast pomagać go utrzymywać.
Jedno się autorowi udało – bardzo wyraźnie widać jego zafascynowanie epoką, początkami SF i Wellsem w szczególności. I tylko dlatego udało mi się dobrnąć do końca powieści, ale nic mnie nie zmusi do przeczytania kolejnego tomu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *