Część pierwszą Trylogii Ciągu – Neuromancera – pochłonąłem w kilka chwil (zegar twierdził, że godzin – ale co on tam wie). Część druga, Graf Zero, zajęła mi nieco dłużej – to świetna książka, ale nie miała tego organicznego magnetyzmu “jedynki”.
Przyszedł czas na część trzecią i ostatnią cyklu, Mona Lizę Turbo.
Ojej.
Jeśli chodzi o cyberpunka, moje życzenia są proste: poproszę komputery i “komputerowców”, sowicie podlane wirtualną rzeczywistością. Na plus liczą się też oczywiście “rozszerzani” wszczepami ludzie, cyborgi, AI i wredne maszyny. Neuromancer to dzieło które ustaliło jasne zasady gry w tym gatunku, i które dało początek wielu moim ulubieńcom – w tym dziełom sztuki audiowizualnej, takim jak Matrix czy Ghost in the Shell.
Po przeczytaniu drugiej i trzeciej części Trylogii Ciągu mam wrażenie, że autorzy wspomnianych filmów przeczytali tylko pierwszą. Co więcej – bardzo się z tego cieszę…
W Mona Lizie Turbo komputerów na pierwszym planie praktycznie nie ma – jeden (!) dek Ono-Sendai, który nie przydaje się na nic. Komputerowców też nie bardzo – przez książkę przewija się trzech, z czego jeden martwy, drugi prawie martwy, a trzeci na ostatnich bodaj czterdziestu stronach. I to bynajmniej nie oni rozdają karty, tylko służą jako wygodne punkty o które można zagiąć fabułę. Ot, takie gwoździe wbite we właściwym miejscu w deskę, z przywiązanym sznurkiem.
Co więc zastąpiło śmiganie po cyberprzestrzeni? (Odstawcie picie…)
Mistyka i religia.
Zanosiło się już na to w Grafie Zero, z tym że tam jeszcze było podane niejako obok fabuły głównej. Można było po częściach odnoszących się do hoodoo, voodoo, loa i tym podobnych przebiec wzrokiem, pominąć, wzruszyć ramionami i udawać że dalej jest jak w Neuromancerze. Ewentualnie – ot, przesądni dżokeje tłumaczą sobie dziwactwa sieci w taki czy inny sposób.
W Mona Lizie Turbo nie mamy już żadnych niepewności: hoodoo jest realne, loa (czyli bożki) włóczą się po sieci i wkładają implanty w głowy małych dzieci. Tudzież zajmują się przekazywaniem wiedzy koniecznej do stworzenia super-hiper-procesorów niczym nie wyróżniającym się naukowcom. Albo knują jakieś swoje ekstremalnie długofalowe plany w których ludzie są czymś nieco mniejszym od pionków szachowych. A w ogóle to są z kosmosu. Brrr!
Moim zdaniem Gibson pokazał też w tej części pewną słabość swojego warsztatu: mianowicie kompletnie nie wychodzą mu dzieci. A to już pewien problem kiedy w roli głównej osadza się nastoletnią Japonkę. Kłopot ze stworzeniem takiej postaci musiał być niejako podwójny, nie dość że osoba z zupełnie innej kultury to jeszcze taka którą Gibson definitywnie nigdy nie był (co innego gdyby miał to być na przykład nastoletni chłopiec).
W ten sposób wyszła nam więc osoba którą opisaną mamy jako japońską nastolatkę, a zachowuje się mniej więcej jak trzymana całe życie pod kloszem dorosła osoba z kultury zachodniej. “Japońskość” miały zapewnić przemyślenia nad różnicami między Londynem a Tokio (które swoją drogą ciekawie czytałoby się jako osobną rozprawę) i upychanie gdzie się da japońskich słów zapisanych w łacińskiej transliteracji. Niestety wyglądają sztucznie i bardzo rażą na tle całej reszty. Pomijam już fakt że nasza nastolata jest wyposażona w sprzęt (i plot armor) którego nie powstydziłaby się żadna Mary Sue.
Trzecia i ostatnia część – zaczęło się tak dobrze, że aż przykro mi pisać, iż musiałem przez ostatnią z nich brnąć w stanie permanentnej frustracji. Jeśli chcecie przeczytać coś Gibsona, coś mocnego, klasyk cyberpunka – przeczytajcie Neuromancera. Bez przykrości można też przeczytać Graf Zero. Mona Lizę Turbo polecam jedynie tym, którzy nie mają w zwyczaju zostawiać napoczętej serii – lub którym nie przeszkadza cyberpunk ubrany w mistyczny płaszczyk.