Wróciłem!
Po długiej (ponad rocznej) przerwie od recenzowania książek miałem nadzieję na easy mode. No wiecie, coś takiego gdzie nie ryzykuję bólem zębów w trakcie i długotrwałymi torsjami mentalnymi po lekturze.
Czy wyszło? Hmm…
Neuromancer to lektura dość obrzydliwa, acz w sposób zaskakujący. Zwykłem po cyberpunku spodziewać się dokładnych opisów wszystkich tych części (naturalnych i wszczepionych) które bohater ma w środku. Ba, wydawać by się mogło że dla niektórych autorów w gatunku jedynym celem umieszczania czegokolwiek w postaciach jest późniejszy fantazyjny opis jak to coś wybucha, wyłazi bądź w inny sposób opuszcza bohatera. Zazwyczaj z poważnym uszczerbkiem na zdrowiu rzeczonego.
Nie tutaj. Opisy tego co obrzydliwe jest zazwyczaj, czyli bebechów, są sugestywne wyłącznie dla najbardziej hiperaktywnych wyobraźni. Chwilami wręcz idzie pochichotać (bo nie wiem jak Wy – kiedy ja czytam o „bezpiecznikach w wątrobie” to widzę wątrobę z takim ślicznym tycim pstryczkiem).
O wiele gorszy jest pot. Smród taniego, kwaśnego piwa. Wszechobecny dym tytoniowy. Smog. Matko, jak ta książka śmierdzi. I ten ciągły huk – pociągu, samolotu, metra, gry wideo. W tym świecie nie bywa już cicho. A kiedy wszystko potęgują narkotyki…
Powyższy akapit może brzmi dziwnie, ale wierzcie mi – to wszystko da się poczuć podczas lektury. Nie mam pojęcia jak Gibson to zrobił, ale maltretuje odbiorcę właśnie zapachami i dźwiękami, obrazami zaś operuje oszczędnie i subtelnie, zostawiając je sobie na specjalne okazje. Przez to książka wchodzi w mózg i robi w nim niezły rozgardiasz.
Wszczepów i innych chirurgicznych zmian praktycznie nie widać. Giwerę widać. Giwerę musi być widać.
(Rysunek: Nathan Anderson)
Jest też kilka problemów. Po pierwsze, jak na cyberpunka, aspekt cyber został potraktowany odrobinę po macoszemu. Owszem, mamy głównego geeka, i ma super-hiper-nowoczesną maszynę, i nurkuje w cyberprzestrzeni – ale stosunkowo niewiele w niej robi. A jak już robi, to mało przekonująco (znaczy się, mnie przynajmniej to jego robienie nie przekonuje). Ośmielę się nawet powiedzieć, że cyberprzestrzeń potrzebna jest Gibsonowi głównie do rozwoju wątku filozoficznego. Poza tym, nawet jak nasz główny nerd siedzi w tej cyberprzestrzeni, to całkiem sporo czasu nie zajmuje się bynajmniej cyberprzestrzenią… ale to już byłby spoiler, moi drodzy. Przeczytajcie o tym sami.
Książka godna polecenia, ale z zastrzeżeniami. Po pierwsze, to trzeba lubić – ten brud, smród i głośną muzykę, która istnieje tylko w naszej głowie i na papierze. Fanom gatunku polecam w ciemno. Czytelnikom nieprzyzwyczajonym do takiego traktowania zalecam ostrożność i trzymanie wyobraźni w ryzach.
Warto jeszcze odnotować, że w przeciwieństwie do wielu czołowych pozycji gatunku do zrozumienia większości sytuacji nie jest wymagana wiedza z zakresu fizyki, matematyki i informatyki.
A zatem zmierzyłeś się z tzw. “klasyką gatunku”, książką która zapoczątkowała cały nurt, na której ponoc był wzorowany matrix, bla, bla… Wiesz, bardzo się cieszę, że to co napisałam, nie znalazło się w Twojej recenzji. Dzięki temu zyskaliśmy jeszcze inne spojrzenie na Neuromancera. A zupełnie na marginesie – mnie ta książka przygniotła. Odebrałam ją jako upiornie męczącą. I nie wiedziałam dlaczego. Twoja recenzja jest dla mnie pewną wskazówką dlaczego tak się stało.
Matrix? Hmm, ok – może od strony estetyki, bo widzę najwyżej dwa punkty wspólne obu propozycji. A i to dość odległe od siebie.
A co się tyczy klasyki – jak wszystko inne klasyka podlega ocenie i recenzji, i nie ma świętych nieruszalnych krów. Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę tak naprawdę, czego żałuję.