Temat tej książki to – na pierwszy rzut oka – kwintesencja egzotyki. Gujana – jedyny obszar w Ameryce Południowej, gdzie nie mówi się po ani po hiszpańsku, ani po portugalsku, gdzie nie tańczy się tanga ani salsy, gdzie piłka nożna nie ma statusu religii… Prawda, że dziwne? John Gimlette, brytyjski podróżnik i dziennikarz trafił do tego regionu po śladach swojego przodka z XVII wieku, który był dosyć nieudolnym urzędnikiem kolonialnym najpierw na Nowej Fundlandii (którą autor opisał w książce “Teatr Ryb”), a potem trafił do Gujany. Książka dzieli się na trzy części, tak jak sama Gujana – mamy bowiem Gujanę Brytyjską, Gujanę Holenderską (Surinam) oraz Gujanę Francuską. Te kraje wyglądają właściwie tak samo – bagniste i muliste wybrzeże, potem lasy namorzynowe a w końcu dżungla, w której granice z innymi krajami są raczej teoretyczne. Co wiec sprawiło, że Europejczycy w XVII wieku zainteresowali się tymi niezdrowymi, tropikalnymi moczarami? Był tylko jeden czynnik – cukier. W tamtym czasie Europa była uzależniona od importu cukru z kolonii, a w Gujanie były idealne warunki do jego uprawy. Kto jednak umie poradzić sobie z rolnictwem na tak podmokłym terenie? Była tylko jedna taka nacja w Europie – Holendrzy. I tak Gujana (nazwa w indiańskim narzeczu oznacza “krainę wielu wód”) stała się kolebką wielu holenderskich fortun i finansową bazą dla budowy wielu nobliwych kwartałów Amsterdamu, Rotterdamu i Hagi. Kiedy dziś sięgamy po cukier trzcinowy Demerara nie wiemy, że jego nazwa wywodzi się właśnie stamtąd. Był tylko jeden problem – żeby przygotować hektar plantacji trzeba było wykopać 40 kilometrów rowów i przerzucić jakieś horrendalne ilości ziemi. Kto miał to zrobić? I znowu prosta odpowiedź – niewolnicy. Kilka milionów ludzi przywieziono z Afryki, a samo niewolnictwo przetrwało do 1870 roku! A kiedy brakło niewolników, pojawił się kolejny “świetny” pomysł – no to przywieźmy z brytyjskich Indii setki tysięcy kulisów na długoterminowych kontraktach – tak skonstruowanych, by żaden z nich nie był w stanie odłożyć na podróż powrotną, gdy gujańska rzeczywistość okaże się inna niż opowiadali werbownicy.
I w ten sposób na tym terenie żyją obok siebie społeczności wykorzenionych ludzi – potomkowie niewolników z Afryki, potomkowie Hindusów, niewielka ilość potomków Europejczyków, no i gdzieś w dżungli resztki Indian. Przekłada się to na politykę – Brytyjczycy dali niepodległość swojej części Gujany w 1966 roku, co skończyło się tak, że partie Afrykanów i Hindusów na różne sposoby odsuwają się nawzajem od władzy, a któryś kolejny kacyk z niewiadomego powodu zmienił nazwę państwa na Kooperacyjna Republika Gujany (cokolwiek to znaczy). Gujana Holenderska to od roku 1975 niepodległy Surinam – Holandia się go po prostu pozbyła, żeby nie dotować dalej, a śladem po tym jest nieco megablokowisk w holenderskich miastach i duża grupa świetnych czarnoskórych piłkarzy (pamietacie Ruuda Gullita?). Z kolei Gujana Francuska to wciąż kolonia, czy – ładniej – zamorski departament Francji. Jest tam kosmodrom w Kourou, z którego startują rakiety Arianne, pozostałości po koloniach karnych znanych ze sprawy Dreyfussa i właściwie nic więcej.
John Gimlette opisuje te egzotyczne dla Europejczyka sprawy, ale ważniejsze w jego książce są opowieści o spotkaniach z ludźmi i ich historiach. Książka nieco reportażowa, ale dobrze się ją czyta, bo autor przyjmuje punkt widzenia swoich rozmówców i nie ocenia – to bardzo ważne. Do tego szczypta specyficznego brytyjskiego humoru, ale też refleksja o odpowiedzialności narodu byłych kolonizatorów za twór, który swoimi decyzjami powołali do istnienia, ale przecież nie mogli wiedzieć, w jakim kierunku się to wszystko rozwinie.
Jeżeli zatem lubicie miejsca nieoczywiste, inne niż powszechne o nich przekonanie, jeżeli lubicie wyważone relacje podróżnika – przeczytajcie.
______________________________________________________________________________________________________________Lashana
Po przebiciu się przez kolejowo-podróżniczą serię Czarnego na bardzo konkretną cegłę z charakterystyczną okładką serii spoglądałam z dużym niesmakiem. Spodziewałam się kolejnej nudnej, bełkotliwej, napisanej nie na temat dłużyzny.
Całe szczęście szybko okazało się, że tylko co do jednego punktu miałam rację – książka nie do końca trzyma się tematu. Chociaż uczciwiej byłoby powiedzieć, że nie trzyma się gatunku, bo temat – wszystkie trzy Gujany – jest ciągle obecny. Za to poza podróżą jest tu bardzo dużo reportażu i równie wiele historii. Autor grzebie w przeszłości i porównuje ją do tego co widzi; wprowadza czytelnika w historię bardzo dziwnego regionu, bo bez tego trudno byłoby się odnaleźć na tym kawałku bagna. Rozmawia z ludźmi i szuka odpowiedzi czemu to wszystko tak (nie za dobrze) wygląda. Dzięki temu dostajemy mieszankę historii, współczesności i reportażu, co daje o wiele pełniejszy obraz niż oglądanie obrazków, często wyrwanych z kontekstu, w bardziej klasycznej książce podróżniczej. Niestety oznacza to też, że trzeba przebić się przez 900 stron, a styl autora mnie nie porwał. Jak nie mam nic do zarzucenia zacięciu historyczno-reporterskiemu, tak podanie całości, cóż… pan nie jest Barbarą Demick i przebicie się przez niektóre fragmenty bez napadu ziewania było sporym wyzwaniem. Mimo wszystko warto i dla tematu, i dla nietypowego podejścia do gatunku. I żeby zobaczyć, że się da opisywać „egzotykę” i jej nie oceniać.
A o czym to jest? To już wam Varran napisał – o egzotycznych kraikach, które z naszym wyobrażeniem południowoamerykańskiej egzotyki nie mają wiele wspólnego.