Pierwszy tom pochłonęłam jednym tchem, na dodatek zakończenie zapowiadało spore zmiany w tomie drugim, więc czym prędzej po niego sięgnęłam. I zazgrzytało… niestety nie był to tylko zgrzyt olinowania sterowca.
Przez Błoto można się było, nomen omen, prześlizgnąć, tymczasem Chwała mnie nie wciągnęła. A Flammender Ruhm – płomiennej chwały blask, zamiast za sobą porwać irytował. Całość czytałam na trzy razy, przetykając innymi książkami i wracałam z dużą niechęcią. Przy tym wcale nie dlatego, że jest to zła książka; pod wieloma względami jest nawet lepsza niż pierwszy tom, jest też kompletnie inna.
Z jednej strony części tych zmian można się było spodziewać już w pierwszym tomie, a część jest logiczną konsekwencją wydarzeń, ale zamiast okopów, artylerii i błota dostajemy lotnictwo. Z pełnym dobrodziejstwem inwentarza – zaczynając od szkolenia załogi, która nie ma o lataniu zielonego pojęcia. I tu był jeden z pierwszych zgrzytów – bo w drugim tomie zdecydowanie się nie spodziewałam unitarki. Jedyny plus to to, że mamy okazję trochę lepiej poznać niektórych bohaterów i zobaczyć czemu według żołnierzy pan kapitan stąpa po wodzie (chociaż takich przebłysków było nadal za mało, by to przekonanie w pełni uzasadnić). Drugi dodatek, dobrze łączący się z powrotem Reinhardta do stopnia kapitana, to dodanie intryg na oficerskich stanowiskach i podgryzanie się wzajemnie różnych gałęzi służb mundurowych. Znowu jest to zmiana sensowna, logiczna, ale trochę zgrzytająca – intrygi są zdecydowanie najmniej wciągającą częścią fabuły, z najmniej ciekawymi postaciami. I jakoś ich obecność nie jest w stanie zrównoważyć ani braku akcji na froncie, ani zmiany perspektywy z frontowej na sztabową.
Akcji – w porównaniu z pierwszym tomem – jest niewiele. Sporo się dzieje na początku książki, a potem trzeba przeczekać szkolenia, intrygi i retrospekcje w oczekiwaniu na bardzo filmowy wielki finał. I właśnie z tego powodu powtarzający się jak refren przez oba tomy Flammender Ruhm tak mnie irytował – było dużo mówienia o nim, a niewiele pokazywania. Chociaż trzeba przyznać, że kiedy akcja rozgrywa się w powietrzu dostajemy świetny klimat, dobrze opisane reakcje załogi i prawie da się usłyszeć świst wiatru. I może to był największy problem – w porównaniu ze świetnymi scenami akcji reszta wypada bardzo blado.
Dostajemy książkę zdecydowanie inną niż tom pierwszy, pod wieloma względami lepszą, ale jednak gorszą w odbiorze. Albo ja po prostu kiepsko trawię wojnę na okrętach, które nie latają w przestrzeni kosmicznej. Z sięgnięciem po kolejny tom zdecydowanie poczekam, chociaż ciekawią mnie dalsze losy resztek oddziału, więc pewnie kiedyś po niego sięgnę.