Po raz kolejny postanowiłam dać szansę Oldzie Gromyko. I znowu trochę się zawiodłam. Najwyraźniej jest coś w powiedzeniu, że stare mleko kwaśnieje, a pisarz wraz z wiekiem traci ( tak przeze mnie cenione i wyczekiwane) naturalne pokłady dowcipu i złośliwości, oraz wyczucie. Co gorsza redakcja połączyła w jednym tomie 6 opowiadań z W.Redną w roli głównej i opowiadanie oparte na rosyjskiej baśni o Wasilisie Pięknowłosej i Kościeju Nieśmiertelnym. I właśnie ten, niczym nie zapowiedziany przeskok pomiędzy bohaterami był jednym z powodów dla których w pierwszej chwili oceniłam Belorskie opowieści bardzo negatywnie. No, bo jak to, zaczynam czytać siódme opowiadanie, spodziewam się Wolhy, a tu coś nie pasuje. Jakiś tatko król, jakiś Ilia Muromiec… W pierwszej chwili sądziłam, że Wolhe jakieś licho przeniosło w świat rosyjskich baśni i to jej oczyma oglądamy tę historię ( i to jeszcze byłabym w stanie przełknąć), ale nie okazało się, że to bardzo swobodna przeróbka dobrze znanej – przynajmniej mojemu pokoleniu baśni. Prawie jak zabrać się za kotleta schabowego i odkryć, że w panierce siedzi mielona płetwa rekina…. I nie szkodzi, że przeróbka jest dobrze napisana -zabawnie, ironicznie, (choć czasami nieco przegadana). Że autorka jak to ona – z upodobaniem wywraca na lewą stronę znane motywy i de facto pisze baśń od nowa po raz kolejny udowadniając, że wszystko zależy od punktu siedzenia. Uprzedzona, że to coś odrębnego pewnie byłabym bardzo zadowolona. A tak.. wyszło jak wyszło.
Jesli zaś chodzi o opowiadania z Wolhą Redną w roli głównej, to dość długo szukałam właściwego słowa na oddanie stanu uczuć po lekturze. Jednak słowo zawód jest chyba najlepszym określeniem. Wszystkie 6 opowiadań skrojone zostało według tego samego wzoru: Przyjechałam, pomęczyłam się, pokombinowałam, ubiłam, znowu mnie wykiwali. ( Wersja druga – ja wykiwałam ich). O ile przy 2-3 opowiadaniach można to strawić, o tyle przy 6 -ciu robi się z tego nieznośna maniera. Sama bohaterka, która tak nas bawiła w pierwszych tomach Kronik Belorskich w najnowszej książce Gromyko jest papierowa, sztuczna i kompletnie nieprzekonywująca. Ziew. Owszem autorka dalej prezentuje sarkastyczne poczucie humoru, dalej bawi się słowami, buduje piętrowe absurdy, drwi ze schematów. Tyle tylko, że w tych swoich drwinach sama w schematyzm wpada. I coraz trudniej i nudniej czyta się jej opowiadanka, wiedząc z góry kogo wykpi, komu dołoży i jak się historyjka zakończy.
Podsumowując – o dziwo, zdecydowanie bardziej podobała mi się historia Kościeja Nieśmiertelnego i jego wyszczekanej i cwanej żoneczki. Jakaś akcja, jakieś nowe postacie, było komu kibicować. Gdyby nie fatalny błąd wydawnictwa, które nie uprzedziło, że to coś odrębnego, oceniłabym tę część naprawdę dobrze. Opowiadania z Wolhą – to typowa letnia woda w kranie. Działa łagodnie nie budząc ze snu.