(1,5 / 5)
Do Komandorii 54 położonej na zadupiu zadupia resztek Imperium przybywa oddział nowicjuszy. Oficjalnie na szkolenie, a przy okazji pilnować prawa i osadników. I walczyć ze złem, bo tym zajmują się Szare Płaszcze.
Zło to w tym przypadku bardzo szeroka kategoria: trzeba rozwiązać sprawę morderstwa, pogonić barbarzyńców, walczyć z czarną magią, dziką zwierzyną i czymkolwiek, co akurat się nawinie.
Stała obsada posterunku to jeden zgorzkniały weteran, który szkoleniem rekrutów jest niezbyt zainteresowany. Autor też opisami szkolenia nie jest zainteresowany, chyba że szkoli swoich bohaterów metodą: kto przeżyje, ten wyszkolony.
Bohaterów jest (zbyt) wielu, a każdy z nich to sztandarowa postać prosto z podręcznika RPG. Przygody też mają wypisz, wymaluj jak z poradnika dla początkującego mistrza gry. A każda z nich jest osobnym wątkiem, przez co książka będąca oficjalnie powieścią nijak nie chce się w powieść skleić. Nie pomaga też brak jakiegoś głównego wątku, bo trudno za niego uznać nieistniejące szkolenie.
Mamy sztampową drużynę przeżywającą sztampowe przygody w równie sztampowym świecie. Chociaż nie, świat jest trochę bardziej nijaki i niedopowiedziany, nawet jak na sztampowe fantasy, a wspominane od czasu do czasu Imperium jest tylko nazwą.
Całość jest napisana stylem, który nijak nie pasuje do świata przedstawionego, dając efekt nieprzyjemnego dysonansu. Zresztą styl sam w sobie też nie porywa i przywołuje skojarzenia z licealnym opowiadaniem, co w połączeniu z resztą daje efekt niezbyt udanego fanfika albo opisu sesji RPG. Całość nie wciąga, nijakim bohaterom ciężko kibicować, a język zdecydowanie nie ratuje całości (chociaż nie wywołuje też częstego zgrzytania zębami). Da się to czytać, tylko po co? Jest na rynku wiele innych, ciekawszych i lepiej napisanych książek. A ta nie ma w sobie nic oryginalnego.