Są takie książki, do których robię sobie notatki. Nie są to zapiski zawiłych relacji między bohaterami, czy próby rozwikłania wyjątkowo zapętlonej fabuły. Jest to lista fabularnych baboli, pomysłów wywołujących opadnięcie rąk i zbrodni na logice. Chociaż notatki i tak robię tylko w szczególnym przypadku – kiedy kwiatków jest tyle, iż boję się, że wszystkich nie spamiętam.
Zaczyna się ciekawie – błędem w dedykacji i notce od tłumacza na pierwszej stronie. To jeśli chodzi o kwiatki. Bo fabuła do ciekawych ani oryginalnych nie należy – ot, ludzkość tłucze się z obcą rasą już od dłuższego czasu. Ale żeby było zabawniej – poza okrętami kosmicznymi używa do tego tłuczenia… szabel. Aha. Znaczy nisko latające atomówki i kolonizacja planet są na porządku dziennym, ale broń nie dziurawiąca kadłuba od wewnątrz to już czarna magia? Obcy też są równie technologicznie wybiórczy, tylko zamiast szabel wykorzystują gladiusy. Widać kiedyś tam odwiedzili Julka w Rzymie.
Kapitan Max Robichaux dostaje dowództwo „Cumberland”, który co prawda jest okrętem najnowszej generacji, ale ma koszmarną opinię. Nowo mianowany kapitan nie tylko musi wypełnić misję w odległych rejonach galaktyki, ale też zrobić coś ze swoją źle wyszkoloną załogą. Szybko znajduje sobie sprzymierzeńca w postaci doktora Sahina – człowieka zbyt wykształconego i cennego, żeby jakikolwiek normalny dowódca wysłał go na front. Ale widać ta wojna twa kilkadziesiąt lat z jakiegoś powodu…
Od tego momentu czytelnik czuje się trochę jak w Star Treku a trochę jak na przedstawieniu w teatrze, gdzie podczas występu elementy dekoracji zaczynają się rozpadać i sypać na widownię.
Teraz uwaga, będę się znęcać nad szczegółami. Wrażliwi na minimalne spoilery mogą przeskoczyć do kolejnego akapitu.
Szybko dowiadujemy się, że wojna trwa długo, zapasów zaczyna brakować, jako urozmaicenie racji żywnościowych dostępne są głównie orzeszki, ale z awansem dostaje się nowe sorty mundurowe. Nie gwiazdki, nie pagony, tylko całe sorty. Cholera, bogata ta armia. Chyba, że fundusze zyskują zwalniając oficerów. Tak, tu armia zwalnia – nie przenosi na odległą placówkę, nie wysyła na emeryturę, tylko zwalnia. Zresztą system muszą mieć w tym świecie ciekawy, bo o psychologach wojskowych i zespole stresu pourazowego nikt nie słyszał. O plakietkach z nazwiskami na mundurach też nie.
Konstruktorzy chyba ukończyli tę samą szkołę, co dowódcy tego wojska, bo tutejsze okręty mają bulaje. Chyba, żeby sobie marynarze mogli próżnią pooddychać, cholera jasna. W końcu jakoś trzeba się uwolnić od służby skoro zaczynało się ją w wieku 8 lat. Widać edukacja nie jest w tym uniwersum obowiązkowa… To by wyjaśniało parę rzeczy… nawet więcej niż parę. Ale marynarka nie jest taka zła – poświęca czas na edukację mocno nieletnich majtków, w końcu mają wystarczająco dużo czasu, wojna nigdzie nie ucieknie.
Żeby było jeszcze radośniej – okazuje się, że obcy przejmują ludzkie statki, ale nikt nie wpadł na wprowadzenie jakichkolwiek zabezpieczeń. Za to statki obcych zdobywa się metodą: abordaż, ucieczka i atomówka. Nie pytajcie czemu tak, ja też nie wiem. Za to wiem, że każdy okręt poza mostkiem, izbą chorych i kajutami ma też… sklep z pamiątkami dla marynarzy. Buhahahaha… i tym radosnym elementem kończę wyliczankę. I nie – nie są to wszystkie kwiatki, tylko te co bardziej radosne.
Wracając do fabuły.
Poza tym, że całość to przeniesienie ery żaglowców w kosmos zdecydowanie zbyt dosłownie, przypomina momentami Weberową Honor tak bardzo, że tytuł powinien brzmieć Wezwała nas Honor.
Poza bardzo ważnym szczegółem – czego by o Honor nie mówić, jest to postać wyważona na tyle dobrze, że trudno ją nazwać Mary Sue. Max z kolei jest wręcz modelowym przykładem męskiej wersji Marysi Zuzanny. Mimo młodego wieku wszystko już wie i wszystko widział, zna tajną broń wroga, zwyczaje tajemniczych obcych ras a Sun Tzu mógłby mu oficerki wiązać, bo całą taktykę, strategię i zarządzanie ludźmi ma w małym palcu. Do tego autor stara się to wszystko połączyć z wizerunkiem narwanego pirata, co pasuje jak wół do karety i jest upiornie męczące, bo wzmianka o tym jak to Max lubi zabijać wrogów i najchętniej by nic innego w życiu nie robił pojawia się przynajmniej dwa razy na każdej stronie. Zaczynam się zastanawiać gdzie była redakcja…
Żeby dopełnić obrazu „kosmicznych żaglowców” autor nawet pozbył się kobiet z pokładów. I nawet stworzył do tego w miarę prawdopodobne wyjaśnienie. Tylko niestety nie pociągnął tego dalej i w sumie zignorował wszelki inne zmiany społeczne jakie wiązałyby się z tym rozwiązaniem. Tak samo zresztą jak zignorował parę innych zmian społecznych, które zaszły od czasów admirała Nelsona.
To wszystko w sumie mogłoby być zabawne – ot, taki pastisz wojen brytyjsko-francuskich w kosmosie, z męskimi załogami, statkami mającymi bulaje i nieletnimi majtkami szorującymi pokład. Tylko, że to wszystko jest napisane jak najbardziej poważnie. I oczywiście okraszone odpowiednią dawką patriotyzmu, patetyzmu i innych -izmów połączonych z powiewaniem sztandarem w takt hymnu narodowego. W rezultacie dostajemy dzieło niezamierzenie zabawne i dosyć ciężkostrawne, które z trudem się broni lekkim stylem i wartką akcją. Ot, taki kiczowaty film SF klasy Z – gdzie można pomarudzić na efekty specjalne, obcych z taniego plastiku i dziury w scenariuszu wielkości krateru Wezuwiusza.
Tylko dla koneserów złej literatury.