(0,5 / 5)
Autorka uczciwie ostrzega czytelników, że przedawkowała Alicję w krainie czarów, i to tę w wersji Burtona. Więc teoretycznie wiemy na co się piszemy. Niestety, nie ostrzega, że przedawkowała też Lot nad kukułczym gniazdem.
Dostajemy mieszankę obu filmów. Zaczynając od Lotu – matka bohaterki od jedenastu lat jest zamknięta w szpitalu. Szpitalu psychiatrycznym, żywcem wyjętym z filmu z Nicholsonem. Nawet siostra Ratched jest. Do tego mamy obite pianką pokoje bez klamek, kaftany bezpieczeństwa, strzykawki z usypiaczami noszone po kieszeniach. I tak, elektrowstrząsy też są – w takim klasycznie-filmowym wydaniu. O… jeżu kolczasty, borze liściasty i wszelkie kokoty. WTF? I nie, nie jesteśmy w XIX wieku – bohaterka nosi spodnie, jeździ na deskorolce i ma komórkę.
Nie jestem pewna czy to był brak researchu, czy autorka uważa, że leczenie jakichkolwiek przypadków psychiatrycznych wygląda obecnie nadal jak w Locie nad kukułczym gniazdem, czy też była to chęć zaszokowania czytelników i stworzenia na siłę sytuacji, która w ogóle nie powinna mieć miejsca. Ale… gdzie była redakcja, która to puściła? Gdzie zdrowy rozsądek? Czemu ktoś chciałby tworzyć tanią sensację wokół zaburzeń psychicznych? Po pierwszym rozdziale nie mam ochoty czytać dalej.
Co do jeżdżenia na deskorolce – nasza bohaterka spędza tak większość wolnego czasu od co najmniej dwóch lat. I właśnie uczy się ollie. Hmm… czyli jednak brak reaserchu? Ollie jest jedną z podstawowych sztuczek (jest to po prostu skok na desce lub skok przez coś), a w autorskiej wizji jest opisana jak potrójny axel z podwójny toe loopem. Co najmniej. I ok, każda nowa umiejętność w każdym sporcie jest na początku trudna. Ale bohaterka od jakichś dwóch lat śmiga po rampach – raczej trudno nazwać ją początkującą.
Fabuła jest prościutka – Alyssa przenosi się do Krainy Czarów, żeby ratować matkę. I od tego momentu dostajemy powtórkę z Alicji Burtona. Autorka niewiele dodaje od siebie, a cała sceneria którą widzimy i wszystkie postacie są do bólu Burtonowskie. Nawet sama Alyssa dobrze wpisuje się w filmowy klimat. Jedynym wyjątkiem jest Jeb, który przypadkiem trafił razem z bohaterką na tę jazdę bez trzymanki po świecie na barbituranach. Jeb jest przyjacielem bohaterki, do którego ona wzdycha. Jest też obsesyjnie kontrolującym, obsesyjnie zazdrosnym bucem ze skłonnością do przemocy. Co autorka z uporem maniaka określa jako „słodkie”, „czarujące” i „troskliwe”, tworząc dzięki temu wątek romantyczny, który jest toksyczny, obrzydliwy i szkodliwy. W porównaniu z Jebem nawet Edward ze Zmierzchu to szczyt normalności i opanowania.
Toksyczny romans, koszmarne przedstawienie zaburzeń psychicznych i cała reszta ściągnięta z wizji Burtona. Ta książka nie ma żadnych zalet, a w kilku aspektach jest mocno szkodliwa.
Le koszmar.