(0,5 / 5)
Zaciekawił mnie opis, który mógł zapowiadać ciekawą historię. I równie ciekawy świat. Albo przynajmniej jedną z tych rzeczy. Co prawda, biorąc poprawkę na to, że to debiut nie spodziewałam się fajerwerków. Ale też nie spodziewałam się, że odechce mi się czytać po pierwszym zdaniu.
A idzie to tak: „Wegetował z powodzeniem pośród głuszy już od kilku dni, stąd każdy orędownik rozrywek pokrewnie wyszukanych doceniłby zapewne jego wysiłki w dziele upodabniania się do rośliny”. Facet leży na ściółce. Od kilku dni. I tą mało efektywną i równie mało efektowną metodą próbuje popełnić samobójstwo. Aż dziw, że nic go nie zeżarło. Widać imperatyw narracyjny odganiał wszystkie niedźwiedzie za pomocą słownika wyrazów bliskoznacznych. Słownik trzeba było zabrać autorowi wcześniej, bo zdecydowanie go przedawkował.
Potem jest równie ekhem… potoczyście: „przemarznięty po kolejnej nocy spędzonej pod dachem chmur, przeciągnął się i zmusił źrenice do wyzbycia się błogiej mgły niewiedzy”. Znaczy wstał. A potem wyruszył w drogę, tzn.: „pośpieszył pod opoką smolistego stropu ku inkaustowi jesiennego nieba” aby się ukryć. Czyli po autorowemu: „z umiarkowaną zgrabnością umieścił zadnią część ciała w jamie”.
Ratunku. RATUNKU.
To już nie jest przedawkowanie słownika, to słowny onanizm. Fajnie, że autor umie i może, ale u diabła, po co? Po co opisywać absolutnie wszystko zdaniami wypełnionymi epitetami, hiperbolami i wyrazami bliskoznacznymi? Przecież jeśli wszystko, łącznie z sikaniem pod krzakiem, jest opisane jako epicka czynność godna co najmniej Iliady razem z Odyseją, to fragmenty, które są naprawdę istotne przestają mieć znaczenie. Nie da się jeszcze bardziej podkreślić ich istotności, wpływu na bohaterów czy ważności podejmowanej w danym momencie decyzji. To przecież tak, jakby orkiestra cały czas grała na koncercie tylko fanfary – wyjdzie z tego głównie trudny do zniesienia hałas.
A najgorsze z tego wszystkiego jest to, że z tego nadmiaru słów nic nie wynika.
Główny wątek, jak już go znajdziemy, jest do streszczenia w dwóch zdaniach. I to niespecjalnie złożonych. Wątki poboczne mnożą się jak króliki, a potem… część się gubi, część się nie rozwija, część ma dość wątpliwą logikę (wątek cesarza na przykład). Ale są i perełki – jak przecudny trop baśniowy, który pokazuje, że autor umie tworzyć fajne historie. Są też mocno ograne motywy (gildie zabójców), ale nie rzucają się w oczy w powodzi epizodów.
Bohaterów jest zbyt wielu. Pierwszoplanowych w sumie nie ma, a drugoplanowych jest cała wioska. Dosłownie. Część z nich ma jakąś historię, część z nich ma jakieś cele, ale o żadnym z nich nie wiemy nic, co by sprawiło, że w jakikolwiek sposób by się wyróżniał, dostajemy prawie że świadomość zbiorową. No chyba, że za wyróżniającą cechę uznamy bycie byłym cesarzem.
Nie wiemy jak wyglądają, w co się ubierają. Czasem wiemy do czego dążą, ale w sumie nie wiemy ani dlaczego, ani co z tego może wyniknąć. Wszyscy są tak samo nijacy. I jakby trzeba im było przypisać chociaż dwie cechy charakteru, to byłby to spory problem. Za to wszyscy jakimś cudem są ironiczni, sarkastyczni i wyszczekani. I knujący. Nieważne – cesarz, zabójca, kapłan czy chłop małorolny. Chociaż akurat cesarzowi knucie wychodzi najgorzej. Jest to nieco przykre.
Równie mało wiemy o świecie. System karny wygląda ciekawie, ale zaczyna się sypać przy głębszym poznaniu. Doba i rok są nazywane inaczej, a po lasach biega sporo niemilców, których nie da się spotkać w białowieskiej puszczy. Jednak system liczenia jest nasz. Organizacja społeczeństwa też wygląda dość znajomo, mimo wszystko. Są jakieś szczątki religii, która zapowiada się ciekawie, ale nie dowiadujemy się o niej zbyt wiele. Nie wymagam od autora, żeby przewracał do góry nogami cały system społeczny. Ale… gdzie my w sumie jesteśmy? Alternatywna wersja Ziemi z dodatkiem magii? Kraina fantasy? Wariacja na temat historii alternatywnej? Postapo owinięte w płaszczyk fantastyki? W sumie nie wiemy.
Za dużo wydumanych słów, za mało treści. Za dużo bohaterów, za mało charakterów. Za dużo wątków, a żaden z nich nie porywa.
Jeśli autor napisze coś, co nie będzie drugim tomem Melodii, to z chęcią się zainteresuję – bo pomysły ma, musi tylko wyrzucić słownik wyrazów bliskoznacznych.
A Melodię odradzam zdecydowanie.