(1,5 / 5)
Dora, Miron i Joshua uciekają z Thornu do domu na wsi. Jednak po piętach depczą im nie tylko wynajęci zabójcy, ale też Abaddon. A w tle majaczy Sąd Ostateczny…
To była jedna z najbardziej niechlujnie napisanych powieści jaką zdarzyło mi się w życiu czytać. Chwilami poległa autorka, chwilami redakcja. Czytałam Zwycięzcę w pierwszym wydaniu – Fabryki Słów – mam nadzieję, że SQN trochę popoprawiał.
W fabule pojawia się archanioł tajemnic i, przez całą książkę, jest nazywany Rajzelem. Kiedy już przestałam zgrzytać zębami, za każdym razem czytałam to jako „Bajzel”, bo w sumie co za różnica, czy Rajzel, Razjel czy Bajzel, skoro redakcja uznała, że żadna. Archanioł zagłady z kolei czasem z Abaddona zmienia się Abbadona, a skrzaty szachraje zostają szwindlami i nie jest to użycie tezarusa, bo okazuje się że jeden z nich ma na imię Szachraj.
Joshua najpierw dowiaduje się kim jest Nathaniel, a potem dziwi się jeszcze raz, parę rozdziałów później, kiedy dowiaduje się o tym po raz drugi. Dora z kolei mówi towarzystwu o swojej wizji, a po chwili stwierdza, że w sumie to miała im o tym powiedzieć – i mówi jeszcze raz. Gabriel średnio co sto stron zmienia charakter i podejście do bohaterki. Wilkołak Sebastian i jego wątek zostają wysłani w fabularną próżnię.
Znowu wszyscy używają dokładnie tego samego języka, ale tym razem jeszcze bardziej rzuca się to w oczy. Do Gabiela i Lucyfera wszyscy mówią Gabe i Luc. Archaniołowie mówią tak samo jak nastoletni Nathaniel, a wszyscy niezależnie od sytuacji i pozycji rozmówcy rozmawiają jak dzieciaki pod szkołą. Wszyscy też przechodzą między krzykami, wrzaskami, histerią i atakami wściekłości z prędkością karabinu maszynowego. Biorąc pod uwagę, że jednak nie mówimy tu o nastolatkach z burzą hormonów, a o mających kilkaset lat demonach, to wypada to dość kiepsko.
Wszyscy pojawiający się w fabule od razu kochają Dorę albo po dwóch zdaniach zostają jej najlepszymi przyjaciółmi. A jeśli nie, to na pewno są opętani albo źli. Albo są kobietami, bo wszystkie kobiety to suki. Liczyłam też trochę, że Dorze po drugim tomie poziom Marysuizmu już się nie podniesie – autorka szybko mi udowadnia, że jednak się podniesie, a w finale to nawet dziurę w dachu przebije.
Jedynym plusem jest to, że mimo galopujących stad literówek i anglicyzmów całość czyta się błyskawicznie.