Jadowska Aneta – Bogowie muszą być szaleni. Dora Wilk. Tom 2

Po przeczytaniu parę lat temu Złodzieja dusz stwierdziłam, że niespecjalnie mam ochotę czytać resztę heksalogii o Dorze Wilk. Dałam co prawda szansę Dziewczynie z dzielnicy cudów, ale nowa seria też nie wywołała u mnie ani entuzjazmu, ani chęci powrotu do Thornu. Jednak kiedy na festiwalu fantastyki wpadło mi w łapki wszystkie 6 tomów, postanowiłam zaryzykować i zrobić drugie podejście.
Akcja drugiego tomu zaczyna się kilka miesięcy po zakończeniu śledztwa w tomie pierwszym. Ale już na pierwszych stronach trafiamy na małą rewolucję. Okazuje się, że – po pierwsze – Dora została namiestniczką Thornu. Nie wiemy, co prawda, kiedy, jak i dlaczego, ale jakoś to przeżyję. Gorzej, że w sumie nie wiemy co robi namiestnik, poza tym, że pobiera pensję. Widać jest to robota marzeń, bo Dora nawet biura nie ma. Po drugie – Witkacy postarzał się o pięć lat w ciągu tych paru miesięcy – widać jakieś skutki uboczne magii. Albo tylko kiepskiej redakcji, trudno stwierdzić. Tym bardziej, że wątek z nim związany jakoś rozpłynął się w fabule i wszyscy o nim zapomnieli, łącznie z zainteresowanym. Na dodatek cała afera związana z szamanem jest… dziwna. Ja uważam, że jego pomysł ma dużo więcej sensu niż główny i poboczny wątek razem wzięte, choć wszyscy bohaterowie książki pałają doń oburzeniem.
Główna oś fabularna jakoś szczególnie porywająca i oryginalna nie jest. Ot, ktoś próbuje wywołać wojnę w Trójprzymierzu. A że do wyboru ma wiecznie skłócone ze sobą stronnictwa – co jedno, to bardziej niebezpieczne – to nie jest to jakiś szczególnie ambitny plan. Jednak do głównej fabuły najpierw musimy dotrwać, czyli przebić się przez jakąś setkę stron rozważań o przyjaźni, miłości, mizianek w różnych figurach geometrycznych, i tym podobnych atrakcji. Ale kiedy akcja już rusza do przodu, to…. zaczynamy tęsknić za tymi miziankami, bo okazuje się że siła zajebistości głównej bohaterki zrobiła się równie wielka jak jej ego. A w sumie gorzej. Jak to podsumowała Druga Połówka: jej siła zajebistości ma własną siłę zajebistości. Nie będę tu pisać co też wyprawia Dora, czym się okazuje być i co uchodzi jej na sucho, ale autorka niestety zamiast przystopować z przepakowaniem głównej bohaterki wspięła się na wyższy poziom. Dora Wilk jest najbardziej przepakowaną, napędzaną siłą zajebistości Mary Sue ever. Przebija nawet Kate Daniels i oryginalną Marysię Zuzannę, i to z obiema rekami związanymi za plecami.
Dzięki temu kolejne wątki zaczynają być lekko absurdalne. Dodaje to, co prawda, surrealistycznego humoru, ale zabija napięcie. Bo jak tu traktować wszystko choć trochę poważnie, kiedy w głowie tłucze się taki cytacik z kiepskiego opka o Harrym Potterze: „ Druid, wampir, elf, will, nekromant, neffarz, czarny i biały anioł. Oprócz mieszanki wybuchowej różnych ras, posiada jeszcze w sobie krew jednorożca, pegaza i smoka.” Odnalazłam w tym cytacie niepokojąco dużo podobieństwa do głównej bohaterki. Bohaterom pobocznym też to dość mocno szkodzi – Joshua wypada przy Dorze jak rozmemłana memeja. I Miron… cóż, jest głównie przystojny. A jak mi kiedyś ktoś wyjaśni na czym polega jego diabelskość – poza kolorem aury – to stawiam piwo. Serio. Poza tym od pierwszego tomu niewiele się w zachowaniu bohaterów zmieniło i nadal zachowują się jakby mieli lat naście.
Główny wątek pokazuje głównie przepakowanie bohaterki, to, że wszystko jej się udaje, że z każdym rozmawia jak z kumplem przy piwie i to, że kiepsko kojarzy bóstwa z własnego systemu religijnego… A kiedy oczekiwany wielki finał szybko zmienia się w coś w stylu: „to my już pójdziemy sprawdzić, czy nie ma nas gdzie indziej” entuzjazm raczej nie zakwitnie bujnym kwieciem.
Podobnie jak w pierwszym tomie mamy też wątek poboczny, który tym razem jest ciekawszy niż główny. Po pierwsze dlatego, że dzięki niemu dostajemy przebłyski z historii bohaterów, a po drugie – siła zajebistości Dory aktywuje się dopiero tuż przy finale (który, mimo wszystko, też ma więcej napięcia niż ten z głównego wątku).
Cóż… bawiłam się nieźle – czasami lubię dawkę surrealistycznego humoru. Ale raczej nie był to efekt zamierzony. Wątek główny jest ekologicznie słuszny (przetwarzany już wielokrotnie), poboczny wypada zdecydowanie lepiej, ale oba skutecznie morduje przepakowanie głównej bohaterki. Całość czyta się lekko i przyjemnie – autorka pióro ma lekkie i kwiatków nie sadzi. Szkoda tylko, że polonistka z wykształcenia ogranicza się tylko do nie sadzenia kwiatków – zero jakiejkolwiek stylizacji: klasowej, rasowej czy wiekowej. Wszyscy mówią jakby mieli naście lat, no góra dwadzieścia. Całość to lektura w najlepszym wypadku do pociągu. I pomyśleć, że po tych latach czytania chał cały czas liczę, że jakiś tom drugi będzie lepszy niż pierwszy… Ten jest dużo gorszy.

 

 

W nowym kawałku recenzji do Złodzieja Dusz obiecałam ze zajmę się biseksualnością głównej bohaterki, jako dobrym przykładem braku konsekwencji. Otóż tym razem Dora nie tylko deklaruje, ale też tłumaczy (jakby komuś w pierwszym tomie umknęło). Wszystko fajnie, niech jej będzie na zdrowie. Ale niestety tu wychodzi, po raz kolejny, problem narracji pierwszoosobowej i problem serii, czyli zamiast „show-don’t-tell ” mamy coś zupełnie odwrotnego. Więc bohaterka może sobie mówić, ale podczas gdy jej reakcja na kobiety ogranicza się do „o, ładna kiecka”, to mężczyzn nadal rozbiera wzrokiem i czynem, niezależnie od ich początkowego stanu (nie)ubrania. I nie wymagam tutaj ani scen „ślinienia się”, ani seksu w żadnej konfiguracji – nie są mi do szczęścia potrzebne. Jakby nie było scen Dora-mężczyźni byłabym nawet szczęśliwsza – byłoby co najmniej 50 stron mniej. Ale skoro już autorka sobie wymyśliła bohaterkę, której wszystko jedno, to niech to jest konsekwentne. Chociaż czego ja wymagam, w końcu kobiety przewijające się przez oba tomy można podzielić na: tło nie mające wpływu na fabułę i pojawiające się na 2 zdania, suki i Dorę.
Poza tym zastanawia mnie system ekonomiczny tego świata. Klienci detektywistycznego tria nie dość, że wypisują czeki, to jeszcze zyski z agencji i procenty od spadku Mirona zapewniają byt. Fajnie, ale… jaką oni tam mają walutę? Jakąś uniwersalną? Magiczną? Czy może piekło rozlicza się w PLNach? Hmm…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *