Czasem trafiają się książki które trudno się czyta i jeszcze trudniej recenzuje. I bynajmniej nie dlatego, że są tak kiepsko napisane. Wręcz przeciwnie. Recenzuje się je trudno, ponieważ ich czytanie przypomina dotykanie chorego zęba. Wiesz, że jest, wiesz, że zaboli ale nie możesz się powstrzymać przed macaniem językiem… Jedną z takich trudnych, bolesnych książek jest właśnie Francuska szkoła wojny.To książka która odziera nas ze złudzeń bycia dobrymi ludźmi. Każe nam bowiem poczuć się odpowiedzialnymi za wojny o których bardzo często nie wiedzieliśmy nawet, że były toczone i okrucieństwa o popełnianiu których nie mieliśmy pojęcia, że są popełniane. Każe nam popatrzeć na nasze współczesne życie, na wszystkie te clubbingi, shoppingi, spotkania towarzyskie zamknięte w formule “ma być idealnie, wysmakowanie, niebywale” z innego punktu widzenia i pozwala zobaczyć ich fałsz. Każe nam zastanowić się nad miałkością tego życia, obdziera je z fasady elegancji i dobrego smaku. Jest taka scena w tej książce, scena która walnęła mnie między oczy – bohater wraz ze swoją dziewczyną robią zakupy w hipermarkecie. Zgodnie z ich “świecką tradycją” mają przygotować obiad dla “ich” grupy – młodych bogatych i na stanowiskach. I nagle do bohatera dociera absurdalność tych zakupów – wybieranie sterylnie opakowanego, sterylnie choć na widoku dla kupujących poszatkowanego mięsa, absurdalność i zakłamanie ideologii takich kolacyjek. Funduje więc znajomym kolację makabrę – baranie łby, kiszkę niemal pieniącą się od świeżej krwi, flaki kurze w całości, kogucie grzebienie…. Jakby tym wszystkim chciał im powiedzieć – nic nie zmienią noże, widelce i eleganckie kreacje – bo tak naprawdę jesteśmy barbarzyńcami, drapieżnikami oczekującymi krwawej uczty z cierpienia zwierząt. Naszych ofiar. I nie, autor nie jest wegetarianinem. Podobnie trudne i brutalne są opisy walk. I nie chodzi tu o dosadność opisów, bo te są wręcz po aptekarsku wyważone. Właśnie ta kliniczna czystość i i precyzja przy opisywanym temacie robi największe wrażenie. Gdybym miała do czegoś przyrównać Francuską szkołę wojny, to przyrównałabym ją do spóźnionych kochanków Willa Whartona. Ten sam styl obrazowania, ta sama wrażliwość odzierająca czytelnika ze złudzeń i pozłotek, a czasem nawet skóry. Teoretycznie bohater uczy się malowania. Naprawdę poznaje trudną prawdę o Francji kolonialnej – Francji uczestniczącej w okrucieństwach wojen XX wieku. Diagnozuje również współczesną Francję – nie tylko tę modną i bogatą ale również tę mieszkającą w “trudnych dzielnicach” ukrytą pod burkami, żyjącą z socjalu, niby francuską ale tak odmienną mentalnie, że zrozumienie jest praktycznie niemożliwe.
Polecam tę książkę. Mimo dłużyzn które tu i tam się trafiły, mimo filozofowania, czy wręcz “francuzowania” pewnej charakterystycznej dla francuskojęzycznych książek maniery. Uprzedzam. Będzie bolało. Ale według mnie “Francuska szkoła wojny” to jedna z tych książek które należy przeczytać.