Bycie Władcą to koszmar. Poddani wpatrują się w ciebie jak w obrazek i co chwile czegoś chcą nie zważając na porę dnia czy nocy. Trzeba wysłuchiwać, podejmować rozważne decyzje, opiekować się narodem i sprawiać dobre wrażenie. I tak przez kilka stuleci.
Władca w końcu miał tego dość i pod pretekstem dobrego uczynku postanowił zrobić sobie wakacje. Znaczy wyruszył ratować świat.
Zbieranina nie znoszących się ras stojących po jasnej stronie mocy (czyli drużyna) i Raywen, Władca – nasz bohater, radośnie przedstawiający się jako mroczny nekromanta niezbyt przypadli sobie do gustu. I to nie tylko ze względów ideologicznych i rasowych.
Szlachetni bohaterowie przypominają bardziej dom wariatów na wycieczce w plenerze niż herosów mających ratować świat. Mamy dwa elfy: pierwszy ma dwie czarne dziury – jedną w sakwie skąd wydobywa niekończące się jedzenie i drugą w brzuchu gdzie znikają kolejne posiłki. Drugi to młodszy brat etatowego żarłoka – katatonik. Do tego mamy: wilkołaczą księżniczkę – knującą i dystyngowaną, dwa demony – jeden jest wyjątkowo honorowy, drugi wyjątkowo choleryczny. I do tego wszystkiego ork, który jest jedynym sprawiedliwym – znaczy wszystkich tak samo nie cierpi i nie zamierza tego ukrywać. Jakby chodzących nieszczęść było mało, to poza nieludzmi jest jeszcze zakuty w zbroje łowca smoków.
Ta radosna zbieranina rusza w podróż przez świat żeby pokonać Wielkie Zło.
I wszystko byłoby pięknie gdyby autorka została przy humorze i pastiszu. Pokręcona drużyna, piękna przeróbka tolkienowskiej wyprawy przez Morie czy ciekawa idea zakonu zabójców smoków wywołują uśmiech i są mrugnięciem w stronę fanów gatunku. Niestety reszta książki to ratowanie świata bardziej na poważnie, które wywołuje u czytelnika głównie ziewanie i okazyjnie odruch wymiotny.
Raywen, który twierdzi uparcie, że nie znosi takich pojęć jak honor, poświecenie i patetyzm, a w następnym akapicie zmienia się w nieletnie wcielenie pana Sparhawka ociekające wszystkimi powyższymi cechami i kilkoma pokrewnymi, których porządny nekromanta nawet nie powinien mieć w swoim słowniku. Drużyna, która niby się nie cierpi i chce zabić nadprogramowego towarzysza przy najbliższej okazji, za chwilę udaje bandę muszkieterów gdzie wszyscy za jednego i jest gotowa rzucić się z pieśnią na ustach, żeby wyciągać Mrocznego z paszczy smoka. Za to Mroczny miewa napady mesjanizmu i chce ich zasłonić własną wątłą piersią. I tak w kółko licytują się kto powinien za kogo się poświęcić.
Od pewnego momentu wszyscy są tak szlachetni, honorowi i gotowi na męczeńską śmierć w imię idei bądź towarzyszy (albo jednego i drugiego, żeby było jeszcze bardziej bohatersko), że aż się człowiekowi źle robi od nadmiaru słodyczy i zaczyna się modlić do wszystkich Muz, żeby zesłały jakiegoś nekromantę z porządnego zdarzenia albo chociaż to książkowe Wielkie Zuo.. znaczy Zło, które by ich wszystkich przerobiło na mielonkę. Byle szybko i z pominięciem szlachetnych mów i rozważań.
Początek książki czytało się świetnie, potem niestety było coraz gorzej zgodnie ze stwierdzeniem, że „miłe są złego początki”. Im dalej tym więcej posągowatości i patyny, a mniej humoru, co było trudne do strawienia.
Jeszcze nie chała (tylko ze względu na początek) ale przeciętniak też zdecydowanie nie.
——————————————————————————————————————- By Atisza———————-
Książka zaczyna się dziwnie. Nawet bardziej niż dziwnie. Nic w niej się nie zgadza! No, bo moi drodzy: widział kto władcę , który nie ma żadnej opozycji na dworze i jest kochany wręcz bałwochwalczo? Tak, tak wiem, hipnoza, magia i te rzeczy. no, ale czy widzieliście władcę którego bałwochwalczo kochają…. KRASNOLUDY?! To już jest całkiem dziwne. Więcej, to jest niespotykane! Wszak jak wiadomo, kurduplasty ludek swarliwy jest do nieprzytomności, a przy tym dumny, ba wręcz zarozumiały na swoim punkcie i zazwyczaj uważa resztę świata za istoty co najmniej pośledniego gatunku. A już krasnolud lecący do kogoś w dyrdy po radę i pomoc to widok równie niecodzienny jak koń wyśpiewujący arie na powitanie dnia. Do kompletu dodajmy, że władca jest miły…. wyrozumiały…. ma poczucie humoru….. jest telepatą i chyba jest wszechwładny.
I już każdy amator fantasy rozedrze się na całego: “Też mi tajemnica! to jakieś bóstwo!”. Może tak, a może nie, nie będę psuła zabawy z odgadywania. Po pierwszych zadziwieniach zaczyna być nieco bardziej standardowo i zalatywać … Władcą Pierścienia. Tyle, że znowu.. coś tu się nie do końca zgadza… Drużyna pier… tego, no więc drużyna to zbieranina dziwadeł i oryginałów, przy której tolkienowski pierwowzór jest nudny i sztampowy. Załapali się do niej łowca smoków, dwa elfy, przy czym żaden z nich nie jest wysmukłym, szlachetnym Legolasem o nienagannych manierach, już prędzej można im przyczepić imiona jak krasnoludkom sierotki Marysi – jeden to Zrzęda, a drugi Świrek…., jest leśny demon, taki co to się bojowo w kota bodaj transformuje, jest demonessa, ork, dwupostaciowa i nekromanta. Tak, krasnolud też jest. Wszyscy kochają się ze wszystkimi jak przysłowiowy pies z kotem, ale idą bo trzeba ratować świat. W komplecie to niewydarzonej drużyny dostajemy również inny kawałek parodii Władcy Pierścienia – soczystą kpinę z zejścia do Minas Tirit. Kpina na kpinie kpiną pogania i tylko szkoda, że nie uświadczysz w tym żadnej finezji. Łopatologiczne drwiny dość szybko stają się zwyczajnie nudne. Wreszcie najwyraźniej i autorce nudzą się żarty z klasyki i zaczyna myśleć samodzielnie. Nawet jej to jakoś wychodzi, choć nachalne sugerowanie ( albo i pisanie niemal wprost), że nasz główny bohater to ktoś niebywały i ma do spełnienia MISJĘ, a reszta to kociaki w deszczu, dość szybko nuży. Wreszcie na sam koniec zostajemy potraktowani solidną dawką mistyki połączonej z wykładem o istocie świata i to jest przysłowiowy gwóźdź do trumny.
Podsumowując, otrzymaliśmy dzieło bardzo niejednorodne, sprawiające wrażenie, że to właśnie tworząc “Prawa i Powinności” autorka uczyła się pisarskiego rzemiosła, i stąd nie domyślała całości pozwalając by temat wodził ją za nos i obijał o ściany. Wiele wątków zostało ledwie zaznaczonych i nie wykorzystanych, nie wszystkie postacie są do końca nakreślone. No i to zakończenie z obowiązkową walką dobra ze złem w apokaliptycznym wymiarze….
Jak dla mnie przeciętniak
One thought on “Karina Pjankowa – Prawa i powinności (dwugłos)”