King Stephen – Rose Madder

2 out of 5 stars (2 / 5)  Są tacy którzy twierdzą, że  Rose to wyjątkowo nieudane dzieło mistrza. Ale ja nie jestem fanką, ani autora ani tego gatunku literackiego, więc trudno mi ocenić, jak ma się ta powieść Kinga do jego wcześniejszych publikacji.  I chyba dobrze, bo mogę popatrzeć na tę książkę bez uprzedzeń i oczekiwań.  Dla mnie jest to po prostu opowieść o ludziach. O tym co w nich drzemie. I co może się bardzo łatwo wyrwać na wolność. Rose Madder, zaczyna się jak zwykła historia zwykłej kobiety. Można powiedzieć, że King opowiada nam wręcz banalną historię.  To opowieść o maltretowanej od lat kobiecie, która pewnego dnia, pod wpływem impulsu decyduje się  na ucieczkę od męża brutala. Na całe szczęście na jej drodze znajdą się dobrzy ludzie, którzy pomogą jej rozpocząć nowe życie i historia wydaje się zmierzać do szczęśliwego, choć nudnego happy endu. Porzucony mąż nie zamierza jednak odpuszczać i wykorzystuje wszelkie sposoby by dopaść swoją ofiarę. Historia nagle przestaje zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu, pojawia się uczucie zagrożenia, ba wręcz osaczenia. I wtedy autor wprowadza realizm magiczny. Otwiera swojej bohaterce  magiczną furtkę do ucieczki przed gnębicielem, oferuje magiczną obrończynię. I nagle to co miało być thrillerem, sensacją zamienia się nieledwie w moralitet – opowieść o złu drzemiącym w każdym z nas, o zbrodni i karze. O karze, która choć nie następuje w realnym świecie, paradoksalnie jest bardzo realna. King przypomina też, że każdy czyn – niezależnie od tego, czy jest magiczny czy nie, ma swoją cenę i konsekwencje. I byłoby pięknie, gdyby nie było to tak sztuczne, wysilone i na poziomie dramatyzmu przez wysokie D. Tak więc śledzimy opowieść snutą przez autora i nieco się nudzimy zżymając na początkowo ślamazarne tempo, potem wściekamy na męża drania, ( i dalej się nudzimy)  by zanurzyć w okrutnej magii, rodem z zatrącającego o absurd sennego koszmaru. A na koniec dostajemy dość przewidywalne zakończenie z klasycznym motywem zapłaty za magię.

Bohaterowie…  z jednej strony są dość papierowi, a z drugiej przerysowani. Ona sportretowana jako bezwolna ofiara, kurka domowa ustawiona przez wychowanie w kącie niby worek treningowy dla chłopa, przeistaczająca się w samodzielną osobę. On – odrażający typas, który z damskiego boksera przemienia się na naszych oczach w krwiożerczego zwyrodnialca. A jednak ani nie kibicowałam Rosie, ani nie brzydziłam psycholem Normanem, choć przy tej ostatniej postaci autor naprawdę się starał aby dobrze oddać jego ohydę . Paradoksalnie, najwięcej emocji obudziły we mnie postacie drugoplanowe – kobiety z przytułku szukające swojego nowego ja i swojego nowego miejsca w życiu. Jest tu miejsce na śmiech i łzy, na siostrzeństwo i wsparcie, na małe wielkie zwycięstwa i małe wielkie porażki. O nich bym chętnie poczytała więcej, pod warunkiem, że autor nie skupiałby się w kółko na rozmiarze biustu czy pośladków.

Podsumowując – mam wrażenie, że King napisał tę książkę za karę. Znalazłam gdzieś informację, że postanowił ( lub mu po prostu kazano, bo takie czasy) napisać książkę zatrącającą o feminizm. Wszystko po to, aby zrehabilitować  się po tym jak w innych swoich powieściach traktuje postacie kobiece. Cóż, być może. Po lekturze Rose Madder nie nabrałam ochoty na bliższe zapoznanie z twórczością autora. Raczej upewniłam się, że to nie moja bajka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *