Czyli długo wyczekiwana (przynajmniej przeze mnie) druga część Dożywocia. W końcu. Alleluja.
Wracamy do zakatarzonego Licha, mrocznego Konrada, upiornej Carmilli, a teraz do kompletu mamy jeszcze (poza stadem różowych królików) inną menażerię z Wikingiem na czele.
Perypetie mieszkańców Lichotki w nowym lokum są po pierwsze spójną fabułą, a nie pojedynczymi epizodami jak w pierwszym tomie, co pozytywnie wpływa na całokształt. A po drugie zaczynają się bardzo… jesienno-melancholijnie. Trochę smutno i przede wszystkim do bólu życiowo. Ta realność dość mocno mi przeszkadzała – nie dość, że brzmi trochę za znajomo, to jeszcze Konrad zgrywający młodego Wertera był trudny do zniesienia. Tym bardziej, że to jojczenia pisarza są głównym motorem fabuły. Całe szczęście język autorki – dopracowany, pełen odniesień, zabaw słowami i sprawiający czytelnikowi dużo radości ratuje przed popadnięciem w jesienną chandrę. I sprawia, że Siłę czyta się błyskawicznie, a nastrój się zmieni zanim minie połowa książki i połowa wieczoru. I wtedy zaczną się mnożyć absurdy, szalone pomysły i króliki. Wróć. Króliki na szczęście nie. Alleluja.
Jest bardziej surrealistycznie, anielsko, nordycko i radośnie. Nowe postacie są barwne i ciekawie zbudowane – zwłaszcza Tsadkiel i Turu, jednak trochę brakowało mi dobrze znanych bohaterów zepchniętych trochę na drugi plan. Chociaż niektóre niedociągnięcia jestem gotowa wybaczyć, dzięki belgijskiej klasyce ze śląskim akcentem, dzięki której prawie spadłam z kanapy.
Trochę za mało Licha w Lichu, trochę za bardzo życiowo i cierpiętniczo jak na książkę komediową. Jednak mimo wszystko bawiłam się dobrze i jest to nadal fajne komediowe urban fantasy anielskich lotów. Alleluja!