(4 / 5) Ostatnio trafiają mi się książki, które i napisać bez emocji jest trudno i czytać bez emocji jest trudno i.. tak recenzować bez emocji też jest trudno. Jak tu bowiem na chłodno pisać o rodzinie zdziesiątkowanej przez chorobę psychiczną? Rodzinie w której ofiarą schizofrenii padła szóstka dzieci ? Jak skomentować piekło chorych i jeszcze większe piekło zdrowych?Choroby psychiczne otoczone swoistą zmową milczenia. O tym, że w czyjejś rodzinie pojawił się taki “problem” mówi się półgębkiem i w głębokiej tajemnicy, jak o czymś nieprzyzwoitym, co w najlepszym razie łamie społeczny porządek. A jeśli już wstydliwy sekret się wyda, staje się obiektem towarzyskiej sensacji i okazją do grzebania w bliższej i dalszej historii – “oni zawsze byli dziwni”, “ich kuzyn był lekko stuknięty”, lub uwag zgoła metafizycznych: ” to kara boska za….” , “dopadła ich klątwa”, a w najlepszym razie do komentarzy pedagogicznych – “tak jemu/jej pobłażali i widać skutki!”, “ta matka taka oschła”… i tak dalej.
Robert Kolker postanowił zmierzyć się z tym społecznym wyzwaniem i opowiedzieć o historii rodziny w której u połowy dzieci ujawniła się schizorfenia. Jednocześnie z wątkiem rozwoju choroby i rodzinnej tragedii prowadzi inny wątek – wątek poszukiwań przyczyn tej choroby i skutecznego leku na nią. Obie historie splatają się w pewnym momencie w jedno, bo rodzina Galvinów dzięki swej wielkości dostarczyła badaczom mnóstwo materiału porównawczego i przyczyniła się do lepszego zrozumienia mechanizmów biochemicznych stojących za tym strasznym schorzeniem jakim była i dalej jest schizofrenia.
To jednocześnie opowieść odbrązawiająca amerykański sen. Bo rodzina Galvinów do pewnego momentu mogła uchodzić za wręcz wzorcową. Choć z drugiej strony czy ojciec wiecznie w rozjazdach goniący za swoimi marzeniami, czy matka wiecznie w ciąży ( rodzić przestała dopiero wtedy, gdy lekarze bojąc się o jej życie niemal wymusili na niej usunięcie macicy), czy dom pełen dzieci rodzonych z podziwu godną regularnością co dwa lata ( skończyło się na 12!) to rzeczywiście wzorzec? Czy to, że w domu przecież codziennie było ciasto albo chociaż galaretka mogło rekompensować niemal wojskową dyscyplinę i brak uwagi matki wywołany koniecznością zajmowania się kolejnym niemowlakiem? Autor jednak nie zadaje pytań. Stawia na lekko beletryzowane przedstawienie historii rodziny. I to jest największa siła i jednocześnie największy minus tego reportażu.
Siła, bo poznajemy bez żadnych ubarwień historię rodziny od zwyczajnego wydawałoby się życia, robienia kariery i tworzenia idealnego domu, po początkowo niewielki pożar jakim zdawała się choroba najstarszego syna, aż po wybuch – gdy schizofrenia ogarniała kolejnych synów, co w jednym przypadku skończyło się samobójstwem rozszerzonym. Słabość, bo poznajemy z brutalną dosłownością różne przejawy choroby. I ponieważ narracja oddaje życie – więc raz dzieje się tyle, że nie nadążamy, a potem znowu długo nie dzieje się nic. Dla mnie jednak istotniejsze było co innego. Autor nie ukrywa, jak choroba wpłynęła na resztę rodziny – matkę, która do końca nie poradziła sobie z roztrzaskaniem jej wizji świata, braci, którzy uniknęli choroby, czy wreszcie dwójki dziewczynek, najmłodszych z rodzeństwa. Losy Margaret i Mary są zresztą równie tragiczne jak losy chorych braci. Najmniejsze, pozbawione praktycznie opieki matki, molestowane a na koniec zgwałcone przez jednego z chorych braci, żyjące dosłownie w piekle musiały sobie same poradzić z tym co działo się dookoła nich. I tu dochodzimy do najważniejszego – w cieniu poważnej choroby w rodzinie znikają zdrowi jej członkowie. Przestają się liczyć, jakby nigdy nie istnieli. A przecież też potrzebują pomocy, choćby tego, żeby zapewnić im poczucie bezpieczeństwa. łatwo o tym zapominamy skupiając się tylko na tym co widać wyraźnie. Dokument Roberta Kolkera przypomina nam dość brutalnie o tym, że prócz chorych są jeszcze zdrowi którzy też cierpią.
Trudna, ale bardzo ważna lektura. Polecam