Wyspy Shima powoli umieją zatrute lotosowym dymem. Silne klany pochłonęły mniejsze i przekształciły się w zaibatsu walczące o wpływy na dworze szoguna Yoritomo. Jednak tak naprawdę rządzi lotos – pali się go, zaparza, je i przetwarza na paliwo, które napędza wszystko od ryksz po mechaniczne zbroje ō-yoroi. Lotos też zabija – zatruwa ziemię, niszczy ludzi i zwierzęta.
Szogun pod wpływem snu wysyła Pierwszego Łowcę, Czarnego Lisa, żeby złapał arashitorę – tygrysa gromu, gryfa, kryjącego się w górach. Yoritomo na grzbiecie mitycznego zwierzęcia, chce zostać nowym tancerzem burzy – legendarnym bohaterem i poprowadzić wojska do zwycięstwa w dwudziestoletniej wojnie z gajinami. Łowczy razem ze swoją drużyną (i córką) wsiada na pokład sterowca i udaje się na bezsensowną wyprawę – wszyscy wiedzą, że tygrysy gromu wyginęły lata temu. Japonia Kristoffa jest barwna, oryginalna, ale też bardzo japońska. I bardzo prawdopodobna (Japończycy po Drugiej Wojnie Światowej byli na drodze błyskawicznego, ale też wyniszczającego, rozwoju). Główna bohaterka jest ciekawą, rozbudowaną postacią i z chęcią się jej kibicuje. Postacie drugoplanowe też są czymś więcej niż kartonowymi wycinankami upiększającymi tło. Wynalazki są ciekawe (chociaż nie aż tak jak u Hoddera) i dostosowane do klimatu powieści (mimo, że nie nazwałabym ich steampunkowymi – działają na przetworzonym paliwie). Arashitora jest ciekawie pomyślany i napisany, tak tamo jak jego interakcje z Yukiko. Za sceny walki w udziałem tej dwójki należą się brawa.
Ale… od czasu do czasu dziwne zwroty typu „podeszła do drzwi szulerni, zabrała z szatni zaciętą minę i zaaplikowała sobie na twarz” sprawiają, że czytelnik potrząsa z niedowierzaniem głową, mruga oczami i czując się jak po solidnym ciosie w łeb czyta jeszcze raz, a zdanie nijak nie chce się zmienić w coś sensownego.
Obowiązkowe steampunkowe gogle mają „polaryzowane soczewki”, albo, jeszcze lepiej, są określane jako: „polaryzowane gogle” no kurza twarz! Nie! Nie! I jeszcze raz: nie! Soczewki są polaryzujące, światło jest spolaryzowane, a powłoka na szkle może być polaryzująca ewentualnie polaryzacyjna. Soczewki są kryształem, nie mogą być polaryzowane, bo by się, do ciężkiej cholery, rozpadły. Polaryzuje się światło przechodzące przez gogle. To nie jest takie trudne! Uff… Ulżyło mi trochę. Przepraszam, to tylko objaw choroby zawodowej. Ja wiem, że po angielsku jest często „polarized glass” i „polarized light” (tak samo zresztą jak po polsku, co nie znaczy, że to jest poprawne) i nie wiem, i nie wnikam, kto tu wyprodukował babola – autor, redaktor czy tłumacz (chociaż biorąc pod uwagę, kto tłumaczył, to stawiam na autora), ale komuś należy się solidne palnięcie w łeb.
Drugie co mnie doprowadzało do szału to „szogun”, no kto to wymyślił? I komu przeszkadzała transkrypcja Hepburna, która jest dla polaków dość intuicyjna? Jeszcze bym zrozumiała i jakoś to przeżyła jakby spolszczać wszystko z góry do dołu, ale jaki sens ma pisanie „szogun” kiedy linijkę niżej jest pełen tytuł „Seii Taishogun”? Przez „sh” jak bogowie przykazali. A chwile potem „daimyo”, „tantō”, „ō-yoroi”. Trochę konsekwencji w zapisie by się przydało.
Tancerze burzy przypominają skrzyżowanie Igrzysk Śmierci z Diuną. Z tych pierwszych mamy twardą dziewczynę, która wie co chce osiągnąć i buntuje się przeciw ustalonemu porządkowi, bo nie ma innego wyjścia oraz coś co ma się stać symbolem wykorzystanym przez rządzących – tylko w tym wypadku nie jest to sama Yukio a arashitora. A z Diuny mamy barona Harkkonena i ekologię, tylko tutaj wątek ekologiczny gra główną rolę bardzo nachalnie i moralizatorsko co bywa irytujące.
Mimo wszystko Tancerzy czytało się przyjemnie; ciekawe postacie, sporo akcji i barwny świat, do którego z chęcią wrócę. Niestety wydawca milczy na temat wydania pozostałych dwóch tomów trylogii.
——————————————————————————————————————————by Atisza ———
Przyznaję, że do sięgnięcia po Tancerzy przekonała mnie przede wszystkim osoba tłumacza. Jak dotąd, poza Eragonem nie natrafiłam na gniota, którego by firmowała swoim nazwiskiem. (Wiele było zatem zwyczajnej ciekawości – cóż to za książka którą poleca Paula?). Cóż, odpowiedź jest prosta – dobra książka. W powieści Jaya bardzo zgrabnie zostały połączone wierzenia i styl życia “starej Japonii” z wszechogarniającą fascynacją mechanizacją, czy wręcz cyborgizacją. Tak się złożyło, że w ostatnim czasie pojawiły się dwie pozycje podejmujące wątki japońskie w steampunkowej stylistyczne. I muszę przyznać, że ten korespondencyjny pojedynek dwójki twórców o nazwiskach na “K” wygrał bezapelacyjnie Kristoff. Jego świat jest spójniejszy, lepiej poukładany, łatwiejszy do zaakceptowania.Ten świat jest też niestety piekielnie prawdopodobny. Wszechobecna pogoń za zyskiem, niszczenie świata naturalnego, wojny surowcowe (w tym wypadku surowcem jest ziemia na której można siać straszliwą truciznę), tworzenie się nowych kast technokratycznych, nowa “religia” w imię której płoną stosy z dziećmi przejawiającymi nadnaturalne zdolności, przeludnienie, narkotyki… Przecież to wszystko już na dobrą sprawę mamy. Nachalną ekologię i ekoterrorystów też. A świat nadprzyrodzony? Wbrew pozorom dobrze się komponuje ze światem technoszamba. Bez problemu “łykamy” to, że w zmechanizowanym, przeżartym trucizną świecie żyją demony, czy mityczne istoty w rodzaju tygrysa gromu, nie przeszkadzają nam wierzenia w moc sprawczą zwierząt totemicznych. A kto choć raz miał własnego zwierzaka – przyjaciela, ten bez cienia wątpliwości zaakceptuje związek pomiędzy arashitorą, a Yukiko. Bo jeśli my, bez żadnych ku temu zdolności jesteśmy w stanie nawiązać nić porozumienia z naszym psem czy kotem, to czemu nie z gryfem? Ba, kto nie chciałby mieć takiego przyjacielo-opiekuna jak tygrys gromu? Przeczytałam Tancerzy burzy w jeden wieczór, jak dobrą baśń. Zamyśliłam się nad sensem przyjaźni i pojęciem honoru. Podumałam nad mechanicznymi samurajami, którzy mnie skojarzyli się nie wiedzieć czemu z mechagodzillą z piłą motorową w łapie. Jeśli pojawi się druga część wojen lotosowych – chętnie ją przeczytam.