Kuang Rebecca F. – Wojna makowa. Trylogia wojen makowych. Tom 1

1.5 out of 5 stars (1,5 / 5)
Rin za wszelką cenę chce uniknąć zaaranżowanego małżeństwa, a jedyna dostępna opcja to zdanie keju – państwowego egzaminu, który może zapewnić jej dostęp do wyższej szkoły. A co za tym idzie – wyjazd z biednej prowincji Koguta i ucieczkę od opiekunów.
Jaki ja mam straszliwy problem z tą książką. Zaczynając od gombrowiczowskiego: jak zachwyca, kiedy nie zachwyca, mimo że cały internet pieje z zachwytu. Ale od początku…
Dostajemy na dobrą sprawę dwie osobne części wewnątrz jednego tomu. Można by nawet powiedzieć, że trzy – naukę do keju, pobyt w szkole i dołączenie do oddziału.
Nauka wypada całkiem dobrze – poznajemy bohaterkę, jej rodzinę i sytuację. Obserwujemy wybory jakich dokonuje i razem z nią czekamy na wynik egzaminu, mimo że tak naprawdę znamy go od początku.
Szkoła to w dużej mierze klasyczne YA i motyw dark academy, czyli szkoły, po której kręcą się niemilce – czy to w postaci uczniów, czy potworów. Tu zdecydowanie wystarczają uczniowie. Autorce nawet ciekawie udało się pokazać różne warianty reakcji na Rin i to, że chińskie prowincje wcale nie były sobie równe. Także to, że w teorii na egzaminie wszyscy niby są równi, ale w praktyce już nie do końca. Poza tym jest to bardzo typowa i klasyczna dark academy – momentami trudno się było opędzić od skojarzeń z Nibynocą, bo niektóre rozwiązania są zdecydowanie zbyt podobne.
Te fragmenty czytało się nieźle. Było tam, co prawda, parę kiepskich rozwiązań (jak na przykład teza, że kobiety to kiepskie wojowniczki, więc żeby lepiej walczyć trzeba postąpić o krok dalej niż amazonki), ale też nie byłoby tu nic, co jakoś bardzo odróżniałoby – ani na plus, ani na minus – Wojnę od dowolnego innego YA, gdzie bohaterką jest Mary Sue w wydaniu umiarkowanym. Znaczy dalej jest wybraną sierotką, ale jej siła zajebistości nie oczarowuje wszystkich bez wyjątku. Sama pierwsza połowa książki łapie się spokojnie na kategorię „lekkie czytadło” – bohaterka jest trudna do zniesienia, motywy są momentami bardzo znajome i zdecydowanie nie jest to najlepszy kawałek powieści dla młodzieży, ale najgorszy też nie.
A potem Rin dołącza do cike – oddziału szamańskich sił specjalnych i wszystko się sypie.
Po pierwsze – naszej heroinie zmienia się charakter. Tak o 180 stopni. Nagle traci ciekawość, ambicję i inteligencję. I niestety nie jest to pokazane jako zderzenie teorii z praktyką, gdzie nauki nie do końca przystają do rzeczywistości. Nie, Rin po prostu panikuje, wrzeszczy i się miota. Często, niestety, bardzo dosłownie.
Po drugie – siedziała w tej cholernej akademii trzy lata i ewidentnie niczego się nie nauczyła. Nawet słuchać dowódców. Kompletnie nie rozumie ani strategii, ani zachowania możnych, ani logistyki wojska, absolutnie niczego. Jakby nigdy o żadnej z tych rzeczy nie słyszała.
A po trzecie – autorka przestaje udawać, że czerpie pełnymi garściami z historii Chin z minimalnym wkładem własnym. Bardzo daleko mi od bycia ekspertem od historii i mitologii Chin. Ba, nawet stwierdzenie, że znam je bardzo wybiórczo i po łebkach byłoby… nadużyciem. Ale to, co wiem w zupełności wystarczy, żeby rozpoznać wątki i motywy. A jest tego zdecydowanie za dużo. Zaczyna się już od keju – sama idea i opis egzaminu są jak najbardziej historyczne. Ale uznałam to za ciekawy motyw i inspirację kulturą, podobnie jak główne i oczywiste odniesienie do wojen opiumowych. A potem dostajemy wszystko i jeszcze trochę wybełtane razem.
Zaczynając od oddziału 731 – zbrodnie wojenne w YA to zdecydowanie nie nowość, a autorka i tak wybrała te mniej drastyczne elementy, ale kompletnie nie widzę sensu tych scen innego niż chęć zszokowania czytelnika. Jeśli autorka w kolejnych tomach dalej będzie korzystać z konfliktu chińsko-japońskiego jako inspiracji, to będzie już tylko gorzej.
Postacie Suniego i Bajiego to Sun Wukong, Małpi Król i Zhu Bajie, wojownik walczący grabiami wyjęci prosto z Wędrówki na Zachód – klasycznej chińskiej opowieści. Na tym etapie fabuły trudno mi powiedzieć kim jest Rin, ale mam podejrzenie, że albo Mao, albo Czang Kaj-szekiem. Podobnie jak na razie trudno powiedzieć czym inspirowane jest Speer – Hongkongiem, Tajwanem czy Riukiu.
Do tego dostajemy niezbyt na razie wyjaśnioną mieszankę technologiczną: sterowców, gazów bojowych i masek gazowych z bronią białą i czarnoprochową. I jakieś wzmianki o heroinie (wydestylowanej w 1874), kukurydzy i inkaskich ziółkach halucynogennych. Widać w tym świecie Chiny miały intensywną wymianę ciekawostek kulinarnych z Ameryką.
Rin jako rozwydrzona idiotka jest trudna do zniesienia. Przedtem też nie była zbyt sympatyczna, ale im dalej, tym gorzej. Kitaj (jedyny przyjaciel Rin) jest nijakim cieniem, w przemianę Nehzy (głównego nemezis) trudno uwierzyć, a wszyscy pozostali to tło. Niby mają tam równouprawnienie, ale kobiet w armii jest zaskakująco mało. Jest tu też podejrzanie mało seksu – mieszana akademia wojskowa pełna nastolatków i co? Nikt, nigdzie, z nikim? Aż wierzyć się nie chce.
A najgorsze ze wszystkiego jest zakończenie. I nawet nie chodzi o to, co Rin robi, tylko że zamiast dokonać świadomego wyboru i z premedytacją podjąć decyzję i zaakceptować konsekwencje, ona robi to przypadkiem. A nie jest to coś, co można podsumować jako: „ups, no stało się”. O jakichkolwiek refleksjach i przemyśleniu konsekwencji też nie ma co wspominać.
Uwaga, leciutki spoiler:
Bohaterka ćpa mak. Suchy, w ziarenkach. W ilości garści. Jestem w stanie zrozumieć, że autorka nie chciała wdawać się w szczegóły produkcji opium, czy czegokolwiek innego. Tym bardziej, że w końcu nie mamy wojen opiumowych tylko makowe w tytule. No ale… już widzę oczami wyobraźni jak spora część Polski w Wigilię, po makowcu, komunikuje się z chińskim panteonem. A uczeń podżerający drożdżówkę pod ławką chce uzyskać szybki dostęp do szamańskich mocy, żeby uniknąć wylądowania przy tablicy. Serio. Wojna, bitwa, dramatyczne sceny, życie bohaterów wisi na włosku, Rin sięga po mak, a ja parskam śmiechem.
Irytująca to była lektura, podobnie jak bohaterka. Wojna makowa podobałaby mi się bardziej, jeśli byłabym przekonana, że postacie i wydarzenia pochodzą z wyobraźni autorki, a dobrze wiem, że tak nie jest (i niestety nie jest to poziom inspiracji czy dużego przetworzenia historii i mitologii). Rin jest trudna do zniesienia. Zakładam, że przynajmniej częściowo miała taka być, ale naprawdę trudno śledzić losy postaci, kiedy którykolwiek z bohaterów (mimo że żaden z nich w sumie nie ma charakteru) byłby sensowniejszym zastępstwem. Nie mam nic przeciwko bohaterom negatywnym, będącym gdzieś w skali szarości czy popełniającym błędy. Ale tu najpierw przez pół książki autorka wmawia czytelnikowi jaka to Rin jest inteligentna, sprytna i jakim to prymusem jest w szkole wojskowej, żeby potem przez kolejne pół tomu udowadniać, że to jednak nie tak.
Zdecydowanie nie podzielam zachwytów. Copy-paste z historii i mitologii, niekonsekwentna bohaterka, równie niekonsekwentna technologia, historyczne zbrodnie wojenne i absolutnie nijacy bohaterowie drugoplanowi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *