(1 / 5)
Ismae zostaje sprzedana wydana za mąż za człowieka, który… zapłacił. Mąż okazuje się być dokładnie taki, jakiego się można było po tej transakcji spodziewać. Jednak dziewczynie udaje się uciec a tajemniczy człowiek pomaga bohaterce dotrzeć do jej przeznaczenia, którym okazuje się być… zakon zabójczyń. Nasza bohaterka jest bowiem córką Śmierci. Buahahaha… to ja się pójdę wyśmiać…
Przy czytaniu moje wycie pewnie zaniepokoiło sąsiadów i absurd tego pomysłu bawi mnie do tej pory. No ale w sumie, czemu nie? Bohaterka jest córką Śmierci, a w zasadzie św. Mortiana, starego boga, który zyskał status świętego (jakie cuda to sprawiły – nie wiemy, nie wnikajmy). Śmierć płodzi tylko córki (pewnie to jeden z boskich skilli), które potem zostają zakonnicami. I zabójczyniami. Ale to wszystko w imię religii, bo zabijają tylko naznaczonych. Albo w imię państwa – co im tam akurat boski tatuś zasugeruje. Buahahaha.
Hm… dostajemy Strzałę Kusziela dla grzecznych dziewczynek z dodatkiem Assassins Creed, szczyptą Nikity i filmowego Wanted, osadzone w konflikcie Francji z Bretanią. W który to konflikt oczywiście zostaje wplątana nasza bohaterka. Ale przedtem odbywa szkolenie w zakonie. Wiecie – jak udusić sznurem od habitu, otruć pół zamku, wbić nóż w bebechy i uwieść przyszłego truposza – taki tam klasyczny nowicjat. Mimo sporej dawki absurdu ten nowicjat okazuje się być najciekawszą i najbardziej wypełnioną akcją częścią książki.
Kiedy Ismae trafia na dwór szybko okazuje się, że – po pierwsze – część wydarzeń i postaci jest zgodna z historią (ale to historical fiction było chyba potrzebne, żeby nie trzeba było imion i zwrotów akcji wymyślać). A po drugie – da się napisać książkę o zabójcach, która jest nudna, pozbawiona akcji i w której trup nie ściele się… wcale. Ale w końcu jak bohaterka ma się skupić na wypełnianiu woli świętego bóstwa, kiedy jest zajęta gapieniem się na pana Duvala. Po wstępie à la Nikita dostajemy romans pseudo historyczny. Całe szczęście bez obowiązkowego trójkąta, ale za to jest to przypadek miłości instant. Już w momencie pojawienia się trulofa wiemy, że niezależnie od braku chemii, interakcji między postaciami i czy choćby sympatii, oni są sobie przeznaczeni mocą imperatywu narracyjnego. I może im stawać na przeszkodzie sama logika, wspierana przez sens i fabułę, a oni i tak będą razem. Gorzej – czarny charakter jest równie oczywisty, co ukochany bohaterki i można się domyślać w momencie jego pierwszego pojawienia się w fabule, że to nasz główny zły.
Zamiast zapowiadanej akcji (bohaterką jest w końcu zabójczyni, teoretycznie urodzona, żeby zabijać, tfu, wypełniać wolę świętego) dostajemy garść przewidywalnych intryg i kiepski romans w historyczny dekoracjach, z naiwną zabójczynią w roli głównej. A wszystko to na domiar złego jest nudne, pozbawione akcji i ma się wrażenie, że przez trzy czwarte książki nic się nie dzieje.
Nudny romans udający sensację z dodatkiem oparów absurdu. Zdecydowanie można sobie darować.