Wielkimi wołami na okładce mamy „Bezdyskusyjnie najlepsza, jak do tej pory, space opera XXI wieku”. Pozwolicie, że sobie usiądę i porechoczę radośnie a złośliwie. I profilaktycznie – jeszcze przed otworzeniem książki. Ile razy już widziałam podobny napis najczęściej oznaczający coś w stylu „chała straszna, ale dobrze się sprzedaje”. Tym razem mogło być trochę lepiej, w końcu Sprawiedliwość zgarnęła większość nagród literackich jakie się przyznaje fantastyce.
Po tym jak skończyłam rechotać musiałam zdusić nagłą chęć mordu – wydawca radośnie zaspoilerował na tylnej okładce kilka dość istotnych wątków. No hallo! Państwo z Akurat, ktoś tam u Was czyta chociaż to, co wydajecie? Jakoś nie wydaje mi się, bo nie dość, że na okładce jest kosmiczny spoiler to jeszcze znalazłoby się parę szczegółów, które się z treścią książki nie zgadzają. Doprawdy pogratulować…
Kiedy udało mi się wymazać z pamięci zaserwowane przez wydawnictwo spoilery zaczęłam czytać i okazało się, że Zabójcza sprawiedliwość to całkiem niezła książka, chociaż trochę nierówna i trochę… nazwijmy to na razie „nietypowa” (potem jeszcze do tego wrócę).
Mamy dwa prowadzone równolegle wątki – podróży Breq i Seivarden starających się wydostać z prowincjonalnej planety i porucznik Awn dowodzącej porządkami po inwazji, które ma zrobić z pomocą Esk Jeden – jednej SI w kilku ciałach.
Oba wątki przeplatają się bardzo mocno – wyjaśnienia fragmentów jednego znajdziemy w drugim i odwrotnie. W obu też znajdziemy fragmenty kultury Radchaai, ich zwyczajów i religii oraz historię głównych bohaterów. Pomysł fajny i stary jak świat tutaj wprowadza sporo chaosu i sprawia, że czytelnik może się łatwo zgubić i stracić cierpliwość, chociaż sklejanie poszczególnych obrazów i czekanie aż wątki w końcu się połączą dając spójny obraz historii i świata daje sporo satysfakcji.
Imperium Radch oparte na skomplikowanym systemie społecznym żyje z podbojów, których dokonuje oficjalnie, żeby nieść kaganek oświaty (czyli znów pomysł stary jak SF). Jednak bohaterowie w nim żyjący wynagradzają brak oryginalności – porucznik Awn, a zwłaszcza Breq i Seivarden są ciekawe, rozbudowane i (te dwie ostatnie) oparte na naprawdę fajnym pomyśle.
Fabuła hmm.. jeden z wątków jest bardziej rozbudowany i wciągający, a oba wydają się być dosyć proste, dopóki autorka nie pokaże nam całego obrazu sytuacji – świetny zabieg i zdecydowanie nie jest to coś, czego bym się spodziewała po debiutanckiej powieści. Niestety jest mały problem z tempem akcji i emocjami – są dosyć nierówno rozłożone i w momencie kiedy akcja powinna ruszyć z kopyta a czytelnik zagryzać zęby z napięcia nic się nie dzieje. Z drugiej strony trochę rekompensują to smaczki kulturowe i szczegóły dotyczące opisywanego świata.
Nie jest to typowa space opera – akcji militarnych, bitew kosmicznych i podróży międzygwiezdnych jest tu tyle co kot napłakał, a kiedy już są są raczej traktowane jak zło konieczne. Historia skupia się na bohaterach a nie miotaniu się po galaktyce, stawia też kilka społeczno-filozoficznych pytań, przez to bardziej przypomina „klasyczne SF”.
Pojawiające się od czasu do czasu statki, ich serwitory i żyjące na tych statkach społeczeństwo są też ciekawym pomysłem – może nie do końca oryginalnym, ale znane fragmenty złożone w całość dają w tym wypadku nową jakość.
A co do „nietypowości” – książka jest…. niekompatybilna językowo. Inaczej naprawdę trudno to nazwać. I nie chodzi mi o to, że tłumacz jest tłumokiem (bo nie jest). Tylko o zabieg językowy, który zastosowała autorka, a który się w języku polskim nie sprawdza. Pani Lecke wymyśliła sobie, że Radchaai kompletnie ignorują płeć i stosują równość i równouprawnienie we wszystkich aspektach życia. Jak więc pokazać ignorowanie płci w języku, w którym opuszczanie zaimków osobowych jest stosowane na co dzień i jest na dodatek banalnie proste? Otóż autorka gdzie tylko się dało upchnęła „she” i językowo zmieniła wszystkich w kobiety.
A teraz przetłumaczcie to sobie na polski – osoba, która jest opisywana przez dwie strony ze wszystkimi żeńskimi końcówkami nagle okazuje się być… płci męskiej. No i mamy scenki typu: szynkarka, która czyściła blat i nie odzywała się do bohaterki nagle „powiedział”. Bohaterowie zmieniają płeć trzy razy w ciągu akapitu; człowiek dostaje oczopląsu, włącza mu się tryb „grammar nazi” i do tego kompletnie nie wie o co chodzi. Po tym jak miałam ochotę rzucić książką o ścianę przynajmniej trzy razy zanim doszłam do pięćdziesiątej strony, poszukałam sobie fragmentu w oryginale i poczytałam co nieco na stronie autorki. I tylko dzięki temu wiem skąd się to wszystko wzięło. Na stronie wydawnictwa oczywiście nie ma słowa na ten temat, przypisów też w książce nie ma. Autorka co prawda dosyć szybko sugeruje, że coś jest na rzeczy z tą wybuchową mieszanką płci, a potem (jakoś pod koniec książki) wyjaśnia to w szczegółach. Jednak przyznaję, że pierwsze wyjaśnienie nie przebiło się do mnie przez oczopląs wywołany wybuchową mieszanką gramatyczną. Co też nie zmienia faktu, że nawet wiedząc o co chodzi po polsku niektóre fragmenty czyta się tragicznie.
Mieszanka znanych motywów i oryginalnych pomysłów wsparta ciekawymi bohaterami daje całkiem niezły efekt i ciekawą historię. Niestety dosyć chaotyczne wymieszanie wątków i zamieszanie gramatyczne sprawiają, że nie jest to lektura łatwa, prosta i przyjemna.
Historia Breq i świat Radchaai zaciekawiły i wciągnęły mnie na tyle, że z chęcią sięgnę po kolejne części (historia Imperium Radch ma być w założeniu trylogią). Mimo ochów i achów na okładce nie jest to chała. Ale najlepsza space opera to też nie jest. Poza tym pozycja zdecydowanie dla tych, którzy cierpliwie rozplączą wątki i przebrną przez odmęty gramatyki.
W sumie… mocny średniak, ale zdecydowanie nie jest to książka dla wszystkich.
————————————————————————————————————————————- by K.Wal
Po przeczytaniu spojlera na okładce, stwierdziłam radośnie, że ktoś tu chyba żeruje na Star Trek i wykorzystuje w najlepsze Borga. Ostatecznie czym się różnią człony Borga od serwitorów? Jedne i drugie są “żołnierzami trupami” podłączonymi do centralnej SI. I prawdę powiedziawszy wzięłam się za czytanie właśnie po to, żeby się na pomyśle wyżyć. Okazało się jednak, że nie bardzo mam na czym sobie poużywać. Bo choć w niektórych elementach SI i serwitory są podobne do Borga, to jednak w ogólnym rozrachunku to podobieństwo się rozmywa. Sama historia wciągnęła mnie na tyle, że przestałam zwracać uwagę na dziwaczną gramatykę, bardziej zaintrygowana o co w tym wszystkim chodzi i kto tu komu grzebie w mózgu. A sama intryga też jest skomplikowana i uwierzcie – wywołuje całkiem solidny oczopląs mentalny, jak dla mnie znacznie gorszy niż językowo – płciowe łamańce. Pomysł ze zwielokrotnionymi najwyższymi władczyniami przyprawił mnie o całkiem porządny ból głowy i solidną irytację. Nie zgodzę się natomiast z zarzutami Lashany co do tempa akcji. Gdyby jeszcze do galimatiasu wywołanego gramatyką, intrygą i przedziwnymi niuansami osobowościowymi dołożyć szybszą akcję, to… nie wiem jak wy, ja poczułabym się chyba jak na bardzo szybkiej i wysoko latającej karuzeli. A to raczej przepis ma kłopoty żołądkowe niż na dobrą rozrywkę. Tak czy inaczej mogę tylko pogratulować autorce, że doprowadziła rzecz tak skomplikowaną do końca, nigdzie nie wywaliła się logicznie, a świat który stworzyła jest tak bardzo obcy, że bez oporów przyjmujemy iż coś dzieje się daleko w odległych zakątkach galaktyki. ( Choć to dobre wrażenie psuła mi herbata, kofeina i centymetry, które się autorce tu i tam wypsnęły). Z chęcią przeczytam kolejny tom, bo bardzo ciekawi mnie co można jeszcze wymyślić w tym wydałoby się skończonym i kompletnym uniwersum.