Nowy Orlean. Detektyw Lagrasse podczas nalotu na melinę handlarzy żywym towarem natyka się na coś, co ma związek z niedokończoną sprawą z jego przeszłości. Ta przeszłość przynosi detektywowi koszmary i kolejną sprawę do rozwiązania…
Dostajemy tak naprawdę dwie powieści, dwa śledztwa, dwie mitologie – walczące ze sobą o palmę pierwszeństwa przez całą powieść, chociaż niby tworzące fabularnie jedną całość i będące jednym wątkiem.
Z jednej strony mamy fanfik do Lovecrafta, z gatunku tych, które trzymają się kanonu aż do przecinka. I każdy fan oryginału powinien mieć sporo radochy z odnajdowaniem znajomych postaci, miejsc i tropów. Z drugiej mamy śledztwo w Nowym Orleanie, które jest przesycone klimatem miasta a sam Orlean – ze świetnie oddaną specyfiką czasów i mieszanki kulturowej – urasta do rangi mitologicznej lokalizacji. Mówiąc krótko, autor przekonał mnie do Nowego Orleanu i Wielkiego Przedwiecznego, tylko nie do połączenia obu.
Podobnie jak nie do końca przekonuje mnie John Lagrasse. Ma on zdecydowanie za dużo problemów, objawiających się zdecydowanie za często. Tak jakby nie miał normalnego trybu funkcjonowania tylko furia/ alkohol/ trauma/ koszmary, itd. Brakowało mi też rozbudowy tej postaci – kilka wspomnień z czasów wojny i jedna sprawa z przeszłości, to trochę mało, żeby stworzyć prawdopodobną, pełnokrwistą postać. Bo dostajemy kogoś, kto przypomina SI w złachanym płaszczyku noir, która rozwiązuje sprawę zgodnie z klasycznym schematem – ignorując komunikaty o błędach systemu (w postaci, na przykład, połamanych żeber). Reszta postaci jest tylko tłem, jak to w kryminałach noir bywa, więc się nie czepiam.
Wątek kryminalny nie jest może zbyt skomplikowany, ale śledztwo ma parę odnóg i bohater czasem musi się sporo namęczyć, żeby się czegoś dowiedzieć. I generalnie sporo się dzieje. Wszystko to powinno pozytywnie wpływać na tempo akcji i zainteresowanie czytelnika, a jednak nudziłam się momentami, brakowało mi napięcia i odpowiednio dawkowanego poczucia zagrożenia. Mam wrażenie, że napięcie sięgnęło zenitu bardzo wcześnie, a potem powoli, ale ciągle opadało przez resztę książki. Może to tylko moje wrażenie, ale mimo klimatu książka mnie nie wciągnęła, odkładałam ją parę razy i niespecjalnie spieszyło mi się, żeby do niej wrócić.
Naprawdę chciałabym przeczytać Cienie jako kryminał noir dziejący się w Nowym Orleanie, może ze szczyptą wudu (ale niekoniecznie), za to zdecydowanie bez Lovecrafta. I to nie dlatego, że autor w Cthulhu nie umie – umie, tylko Lovecraft sam i z dowolnymi dodatkami pałęta się po popkulturze w tysiącu wariantów. I zamiast tysiąc pierwszego ja wybieram Nowy Orlean, którego mamy, jak się okazuje, zdecydowanie za mało.
Autor potrafi wytworzyć bardzo fajny klimat, widać że jest zakochany w Nowym Orleanie i jest w stanie zarazić tym czytelnika. Jednak reszta trochę zawodzi.
Polecam ambitnym fanom Lovecrafta – tym którzy czytają wszystko jak leci, wliczając etykietki na posążkach Cthulhu lub tym, którzy dużo radości znajdują w odnajdywaniu znajomych fragmentów układanki. Reszta może poczekać aż autor wyda kolejną historię dziejącą się w Nowym Orleanie.
Takie sobie czytadło.