No i doczekaliśmy się czwartego tomu przygód drużyny Zaprzysiężonych. Tym razem autor postanowił rzucić ich na (najwyraźniej egzotyczne dla niego) ziemie Polan. Jeśli jednak ktoś spodziewał się, że Robert Low przedstawi choć kawałek historii Polski, to się srodze zawiódł. Naszej historii w Smoczym Łbie jest tyle, co kot napłakał. I to bardzo oszczędny w okazywaniu uczuć kot.Z tła historycznego dowiadujemy się jedynie, że Polanie sąsiadowali z Wenedami, spuścili łomot Niemcom pod Cedynią, nie lubili plemienia Mazurów… Mazurów?! No właśnie. Jakoś nie przykłada się pan autor do researchu, albo też dziwne ma źródła. O ile jestem w stanie przełknąć plemię Polan mieszkających w okolicach Kijowa, którym to plemieniem uraczył nas w poprzednim tomie, bo to fakt stwierdzony, o który się solidnie historycy kłócą, o tyle Mazurzy stanęli mi kołkiem w gardle. Toż nazwa ta przyjęła się w XIX wieku! No ale fakt faktem, jakaś Mazurka plącze się po całej powieści, ba, od pewnego momentu trzyma na sobie fabułę.
Pomijając jednak mazurską wtopę autora – do historii w książce doczepić się nijak nie da. A na pochwałę zasługuje umieszczenie w niej naszej rodaczki, Świętosławy, córki Mieszka I zwanej Sygryda Storrada.
A co prócz historii? Jak zwykle kawałek dobrze napisanej prozy. Czyta się ją dobrze, akcja jest wartka, a Orm zabójca niedźwiedzia zalicza pierwszą naprawdę spektakularną klapę. Co prawda zachowuje życie, ale traci to o czym w skrytości ducha marzył – tzw. małą stabilizację. Palą mu osadę, traci zaufanie i przyjaźń protektora, giną ludzie na których mu zależy, traci okręt, a jego reputacja niezniszczalnego jarla, który nawet wrzucony do szamba wypłynie z niego z sakiewką srebra w garści zostaje poważnie nadszarpnięta. Tym samym autor zlikwidował jeden z największych zarzutów wobec sagi z jakim się spotkałam – ten, że jego bohater jest nieprawdziwy, ponieważ jest zbyt wielkim szczęściarzem. W tomie czwartym Orm nie tylko nie jest szczęściarzem. Stracił również – przynajmniej w moim odczuciu swoje życiowe poukładanie i miota się od ściany do ściany a my razem z nim. I tu wyłazi pierwsze “ale”. Cały czas miałam wrażenie, że tym razem autor pisał książkę na przysłowiowym kolanie. Owszem poradził sobie, ale przy okazji przegiął w drugą stronę, z nadmiernego farciarza i mądrali robiąc nadmiernego pechowca i ofiarę, któremu się świat na głowę wali raz za razem. Nie tylko zresztą Orm traci swój blask. Inni bohaterowie też nagle brzydną na potęgę. Brzydnie zresztą cały świat, bo autor postanowił rozprawić się z mitem Jomsborczyków i z mitem Polan. Nie powiem Wam jednak jak to zrobił, bo musiałabym za bardzo spojlerować, a tego byście mi nie darowali…
Tak czy inaczej, warto przeczytać Smoczy łeb. Choćby po to, żeby zobaczyć, jak doskonały autor jest w stanie wybronić się przed upadkiem, mimo tego, że najwyraźniej przekombinował z fabułą.
Dobre.