Podczas epidemii dżumy we Włoszech zmarli wszyscy zarażeni dorośli (czyli prawie jedna trzecia populacji), większość dzieci przeżyła, ale nosi dziwne ślady po chorobie. A część na dodatek posiada nadprzyrodzone umiejętności.
Aaa tak.. nie dżuma, tylko “tajemnicza epidemia”. Nie Włochy, tylko Kenettra. Nie Ziemia, tylko bliżej nieokreślony świat z trzema „dziwnymi księżycami”. Tjaaa, tylko czemu wszystko wygląda jak Wenecja. Czemu liczą tak samo jak my miesiące i lata. I jakoś znajome mają podziały społeczne. I niech ktoś mi wyjaśni jak funkcjonuje flota kupiecka skoro są trzy księżyce…
Adelina jest córką kupca naznaczoną przez chorobę, jej młodsza siostra Violetta nie miała takiego pecha, więc ojciec próbuje wydobyć moc tylko z Adeliny. Różnymi metodami. Kiedy dziewczyna w końcu ucieka, trafia z deszczu pod rynnę.
Cóż… alternatywną historię udającą obcą planetę i skrzyżowanie X-menów z Assassin’s Creed mogłabym jeszcze wybaczyć. Ale brak konsekwencji w budowaniu świata jest trudniejszy do przełknięcia. Niby wszyscy mówią jaki to ojciec bohaterki jest troskliwy, skoro córki wyda za mąż jak skończą 17 lat, a parę akapitów dalej okazuje się, że wcześniejsze zamążpójście jest zabronione przez bogów i prawo. Niby malfetto są wyklęci, przeklęci i mają przynosić pecha, a w jednym z najdroższych burdeli w mieście pracują sami naznaczeni. A klientów jest dużo. Pomijam już to, że ślady zostawione przez chorobę często oznaczają, że bohaterowie wypadli ze swojej bajki i trafili do anime, bo kolor włosów im się zmienił na bardziej egzotyczny. I mimo skaz i blizn wszyscy oczywiście są piękni jak z obrazka.
Postacie również są problematyczne – pomijam moce kojarzące się z Królewną Śnieżką i Storm, ale nie dowiadujemy się czemu Enzo nosi rękawice (poza tym, że tak będzie fajniej wyglądał). Ze szczegółami dowiadujemy się o mocach Adeliny, a umiejętności innych bohaterów są opisane tak mgliście, że do końca nie dowiadujemy się co potrafi jeden z nich. Nie dowiadujemy się też czemu gołębie mogą latać w nocy…
Główna bohaterka miała być mroczną, niejednoznaczną postacią, a jest tylko samolubną, wkurzającą, zagubioną nastolatką, która uważa, że to ją spotkał najgorszy możliwy los, jej przypadły wszystkie nieszczęścia, jej nikt nie rozumie i tylko ona jest samotna. Zieewwwww. W międzyczasie obwinia się za rzeczy, na które nie miała wpływu, co ma przekonać czytelnika o tym jaki to czarny/niejednoznaczny z niej charakter. Nope. Nawet kiedy autorka próbuje wmówić czytelnikowi nagłą przemianę wywołaną przez cechy bohaterki nie da się tego kupić. Kandydatów na niejednoznaczne charaktery w tej książce mogłoby być dwóch, może nawet trzech, ale żadnym z nich nie jest Adelina.
Obowiązkowy romans jest sztuczny i wymuszony, sprawia wrażenie upchniętego do fabuły na siłę i tak naprawdę niewiele do niej wnosi. Ale w końcu romans w książce dla młodzieży musi być…
Tytuł oryginału to”The Young Elites” i jak normalnie darłabym się, że tłumacz miał pomroczność jasną, to tym razem wyjątkowo się zgadzam – polski tytuł ma dużo więcej sensu. Bo głównych bohaterów – Bractwa Sztyletu nie można nazwać elitą pod żadnym względem (tym bardziej, że składają się z wyklętych…). No chyba, że mówimy o Adelinie. Ona mogłaby dołączyć do elitarnego oddziału Maryś Zuzanien bez mrugnięcia oka. W końcu wszystkie Mary Sue ociekają siłą zajebistości, ale rzadko która ocieka jeszcze azbestem (tak, bohaterka jest odporna na… płynny metal, i nie ,nie jest to jej umiejętność tylko tfu!rczość autorki). I tak bardzo panuje nad sobą, że w chwili zagrożenia życia podziwia kolor oczu osoby, która ma ją zaciukać…. tjaaa. Nie ma to jak odpowiednie priorytety.
Obie strony barykady to konspiratorzy jak z koziego zadka waltornia – tajne spotkania odbywają się w głównej siedzibie, Sztylety średnio dbają o swój wizerunek, a ich zachowanie względem Adeliny da się wytłumaczyć głównie imperatywem narracyjnym. Zresztą zachowanie bohaterów, z główną heroiną na czele, często źle wpływa na wiarę czytelnika, że są w stanie korzystać z mózgu.
Narracja pierwszoosobowa w czasie przeszłym nie pomaga w odbiorze, tym bardziej, że czasy potrafią się zmieniać w ciągu jednego akapitu z przeszłych w teraźniejsze i odwrotnie. Język jest lekki, ale pozbawiony emocji (zwłaszcza połączony z czasem przeszłym) i trudno uwierzyć w jakiekolwiek emocje bohaterów.
Sporo się dzieje i fabuła płynie do przodu, ale trochę bez określonego celu – może jest to skutek przerobienia z pierwotnej wersji albo jest to przygotowanie do drugiego tomu, trudno powiedzieć.
Nie jest to może najgorsza książka, znalazłoby się nawet parę zagrań fabularnych, które mnie przyjemnie zaskoczyły, i których nie spodziewałam się po tym gatunku literackim (zwłaszcza w połączeniu z kwiatkami, które posadziła autorka), ale polecać też nie ma czego. Kompletnie nie rozumiem zachwytów, na które udało mi się natknąć w sieci.
Ksiopko, znaczy gniot.