Znajomy podrzucił mi „Pogrom” z interesującą rekomendacją : „przeczytałem w jedną noc”. I wiecie co? Wcale mu się nie dziwię, bo ja zrobiłam dokładnie to samo, choć to niełatwa lektura i nieraz w jej trakcie gorzko się w ustach robiło. Czytało się książkę trudno i zrecenzować ją też nie jest mi łatwo. Przede wszystkim dlatego, że uderzyła w bardzo osobiste struny. Moja mama i babcia zaraz po wojnie wylądowały właśnie w Lublinie. I kiedy czytałam opisy tej lubelskiej tuż powojennej rzeczywistości, widziałam oczami wyobraźni nie tylko bohaterów Marcina Wrońskiego. Widziałam własną matkę i babkę, błąkające się po ulicach o znanych mi nazwach, wśród ruin, brudu i biedy. Trudno też recenzować książkę, która jest dokładnym przeciwieństwem „Popiołu i diamentu” czyli książki na której wychowało się moje pokolenie. Wiedzieliśmy, że powieść Andrzejewskiego co nieprawda i fałsz, ale co z tego, skoro to te obrazy wryły się w pamięć? Tyle o prywatnych powodach kłopotów z recenzją. A obiektywnie? Obiektywnie – najtrudniej recenzuje się dobre książki. W złych zawsze znajdziesz sobie coś, jakiś dyżurny „badziew” i już masz na czym ostrzyć sobie zęby i pióro. Dobre najczęściej podobają się mi ”generalnie”. Wracając jednak do tematu:
Marcin Wroński wziął sobie na warsztat bardzo mało dotąd wykorzystany okres naszej historii. Czas, kiedy nie obeschła jeszcze krew rozlana przez hitlerowców, a już leje się nowa, obficie upuszczana przez „wyzwolicieli” oraz krzewicieli nowego porządku. W zrujnowanym powojennym Lublinie tworzy się nowy ład społeczny. Jedni starają się odtworzyć świat w którym żyli przed wojną, inni ukryć swoją wojenną przeszłość, jeszcze inni próbują się dorobić i wypłynąć podczepiając do nowych panów. Kręcą się małe i wielkie geszefty i jak to w życiu przybierane są pozy i maski. Kwitnie bandyterka, fałsz i obłuda. Niejeden raz trzeba się zdecydować czy wybrać mniejsze zło, czy też honorowo i wielce głupio pójść na dno – pociągając za sobą innych. Autor dba o historyczne realia i niczego nie upiększa. Jego bohater jest brudny, głodny, mieszka w potwornie zaniedbanej chałupie i wiecznie łazi podchmielony. Nie jest bohaterem przez duże „b”. Owszem, jest inteligentny, dowcipny, czasami złośliwy, ale też brutalny i wulgarny. Nie można się z nim zidentyfikować. Ale też nie można nie darzyć go pewnym rodzajem niechętnego podziwu. Można się zżymać na pewien rodzaj relatywizmu moralnego jaki uprawia, ale nie można nie szanować go za lojalność i pewien rodzaj uczciwości. Owszem przyjmuje ofertę ubeka. Ale robi to także po to, żeby mieć szansę na wyrwanie z łap bezpieki swojego współpracownika. Owszem podpisuje list rozwodowy swojej żony, ale znowu robi to po to, by zapewnić jej i swojemu dziecku jakie takie życie. Owszem, nie dotrzymuje umów i obietnic, ale jednocześnie rozwiązuje zagadkę morderstwa żydowskiego przedsiębiorcy i tak naprawdę zapobiega pogromowi. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiła jednak swoista „anatomia kłamstwa władzy” jaką bez skrupułów pokazuje nam Wroński. Wewnętrzna rozgrywka o władzę w komitecie, o to kto będzie miał szerszy dostęp do żłobu omal nie kończy się antysemickimi rozruchami i tytułowym pogromem. Widzimy też jak powstaje nowa „elita” jak tworzy się z ludzi pozbawionych skrupułów gotowych do „swojego” iść po trupach i nie ma znaczenia czy tym „swoim” będzie szansa na zamieszkanie w mieście, zdobycie pięknej kobiety, bogactwo, możliwość ukrycia własnej przestępczej przeszłości czy utrzymanie się na stołku. Jeśli do tych wszystkich wątków, społeczno- historycznych dodamy jeszcze wątek kryminalny oraz sensacyjny – dostaniemy trudną, lecz wciągającą lekturę, napisaną doskonałym, żywym, barwnym językiem, momentami straszną, momentami zmuszającą do krzywego ironicznego uśmieszku.
Przeczytajcie koniecznie. Ale pamiętajcie, że was ostrzegałam. Bo łatwo nie będzie.