(4,5 / 5) Czy można napisać książkę o chyba najnudniejszym regionie tak nudnego kraju jak Dania? Ano, jak widać, można. Dorthe Nors właśnie stamtąd pochodzi – to zachodnie wybrzeże Jutlandii. Dania to wyspy – z największa z nich to Zelandia, gdzie leży Kopenhaga – no i Półwysep Jutlandzki, a raczej jego cześć, bo południowy fragment to już Niemcy. Nieco inna historia, inne warunki życia, bo wiatry i sztormy znad Morza Północnego swoje robią, a nie mają przeszkód „po drodze”, zważywszy, że najwyższe wzgórza mają tam po 50 czy 70 metrów nad poziom morza. Autorka zna to z autopsji, bo wychowała się w tym rejonie i po latach pomieszkiwania po świecie (USA, Holandia etc.) wróciła do kraju dzieciństwa. No, prawie wróciła , bo jej rodzinny dom został wywłaszczony i wyburzony pod nowa drogę. I to „prawie” ma znaczenie – w społeczności, gdzie mieszka wciąż jest nieco obca – inny dialekt, szersze doświadczenia niż zasiedziały od pokoleń jutlandzki chłop. Co więc robi? Bierze stary przewodnik po zachodniej Jutlandii, należący kiedyś do jej rodziców – i jedzie szlakami dzieciństwa. Ogląda freski w starych kościołach, takie jeszcze sprzed reformacji, chodzi wokół latarni morskich, we wściekłym wietrze i wilgoci spaceruje po wałach, śluzach i piaszczystych łachach
Morza Wattowego, wychodzi na klify, żeby zobaczyć kolory morza – szare, bure, rozmyte mgłą. Opisuje dwa typy ludzi, którzy niby mieszkają bardzo blisko siebie, ale jednak są zupełnie różni. Ci, którzy żyją na samym wybrzeżu są bardziej otwarci – zawsze wypływali, poznawali inne miejsca i kraje, spotykali obcych. Kiedy zaś mężczyźni byli na morzu, w nadbrzeżnych wioskach życie organizowały i rządziły nim kobiety. A cena? Cena jest – z morza można nie wrócić, a i nad samym brzegiem nie jest całkiem bezpiecznie – w przeszłości wielkie sztormy potrafiły zmieniać linie brzegową i zatapiać całe miasta. Więc – widoki na zysk w zamian za bezpieczeństwo. Z kolei rolnicy, czy raczej farmerzy żyjący w głębi lądu (w Jutlandii 'w głębi to trzy kilometry od morza….) są zupełnie inni – dla nich ważne jest trwanie, tradycja, przywiązanie do miejsca. „Chłopu jest dobrze tam gdzie jest” – a o tym, jak jest jego żonie, dzieciom i obcym na jego terenie, decyduje właśnie on. Czyli co – bezpieczeństwo za wolność?
Granicą zaś między tymi światami są tytułowe słone łąki – mgły i wiatry znad morza niosą sól i trawa, na której pasą się gospodarskie zwierzęta jest słona. Jest też trochę o historii – wiedziałem, że po wojnie w 1864 roku Prusy, a potem Niemcy zajęły fragment duńskiej części półwyspu, ale nie wiedziałem, że po I wojnie światowej te tereny wróciły do Danii, ale na części z nich był plebiscyt (jak u nas na Górnym Śląsku) i w ten sposób w Niemczech pozostała np. wyspa Sylt. Rzeka Kongea przez prawie 60 lat była rzeką graniczną – od 100 lat już nie, ale w świadomości tamtejszych ludzi ta granica wciąż tam jest, prawie jak u nas granice zaborów. Da się więc napisać całkiem ciekawą i nawet trochę poetycką książkę o płaskim, mokrym i wietrznym kraju. Napisała ją Autorka, która mówi o sobie, że stojąc na samym koniuszku przylądka Skagen, z jedną
nogą zanurzoną w Bałtyku, a drugą w Morzu Północnym – ma wokół siebie swój własny kraj, własny język i własne ograniczenia. Mówi też, ze jest ruchem przywiązanym do pewnego miejsca. I może właśnie dlatego mogła stworzyć tę opowieść. Jeżeli więc macie ochotę na coś nieoczywistego – przeczytajcie te skondensowane 180 stron