Wielka czerwona plama na okładce nieudolnie imitująca pieczęć zapowiadała, że oto mamy do czynienia z powieścią historyczną lepszą niż te pisane przez Philippę Gregory. W zasadzie nie było już trzeba niczego więcej, bym natychmiast sięgnęła po książkę. Cóż, wiadomo nie od dziś, ciekawość to potężna siła!
Przeczytałam i śpieszę Wam donieść, że buńczuczną zapowiedź z okładki można spokojnie wsadzić między bajki. Tak naprawdę bowiem, dostaliśmy dość przeciętną książkę z modnego (acz wykreowanego właśnie przez Philippę Gregory) nurtu “kobiety w historii Anglii”, lekko podlaną sosem z harlequina.Nie mogę powiedzieć, żeby Zakazaną królową czytało się źle, co to, to nie. Czyta się ją lekko, łatwo i przyjemnie. I odkłada bez wielkiego żalu na półkę. Zaś jedyną refleksją jaka się po lekturze nasuwa jest stwierdzenie, że angielskie rody królewskie mają na sumieniu równie liczną kolekcję plam i plamek, jak nasze własne koronowane linie. A ponadto… jakby to ładnie powiedzieć – niejeden raz droga do tronu wiodła przez łożnicę. Dla jednych ta droga kończyła się koroną, dla innych szafotem. Zakazana królowa opowiada historię Katarzyny de Valois, córki Karola Szalonego,matki Henryka VI Lancastera , babki Henryka VII Tudora i prababki słynnego Henryka VIII. Dzieciństwo Katarzyny mało przypomina życie jakie w powszechnym wyobrażeniu przypisuje się księżniczkom. Brud, głód, brak zainteresowania dorosłych, wreszcie zamknięcie w klasztorze, w którym zadbano wyłącznie o potrzeby ciała i jakie takie wykształcenie, sprawiają, że Katarzyna wydana za mąż w wieku 14-15 lat kompletnie nie umie odnaleźć się w roli jaką jej narzucono. Od swojego męża łaknie ciepła i czułości której nigdy nie zaznała, a jak to nastolatka, chce przeżyć swoją pierwszą miłość. Tymczasem jest traktowana jak klacz rozpłodowa i nie potrafi zrozumieć, że Henryk ma tylko jedną miłość – władzę. Owdowiała, niedojrzała psychicznie królowa staje się figurą w żywych szachach rozgrywanych przez ambitnych możnowładców. A jednak udaje się jej znaleźć prawdziwą miłość. Jest nią Owen Tudor. To opis ich walki o prawo do miłości podlał książkę tym harlequinowym sosikiem o którym wspomniałam na początku. Jeśli chodzi o warstwę historyczną, autorka niestety nie jest zbyt wierna faktom historycznym (np. pomyliła imiona córek Katarzyny) i generalnie kręci nimi jak jej wygodniej. Już choćby z tego powodu stwierdzenie że Ann O’Brien pisze lepsze książki niż Philippa Gregory jest nadużyciem. Podsumowując – dostaliśmy romans w historycznych szmatkach, lub jeszcze gorzej – amerykanskie wyobrażenie o tym, jak taka książka powinna wyglądać.
Lektura typowo “kobieca” i wyłącznie na wakacje. Nie polecam.