(0 / 5)
Liczyłam na lekką, sympatyczną opowieść o poważniejszym temacie, czyli trochę Heartstoppera bez obrazków. Zamiast tego dostałam obraz najbardziej toksycznego fanklubu wszech czasów i najbardziej nieogarniętych życiowo fanów opisanych w tekście wydanym w postaci książki. Na dodatek mam poważne wątpliwości, czy to niezbyt pochlebne przedstawienie postaci i środowiska było zamierzone.
Jimmy Kaga-Ricci jest wokalistą The Ark. Do tego jest trans chłopakiem, gejem, ma ataki paniki i zaburzenia odżywiania (zaczynam dostrzegać trochę za dużo punktów wspólnych z innymi postaciami autorki). Angel jest jedną z czołowych fanek zespołu, gwiazdą Instagrama, która pierwszy raz w życiu wybiera się na koncert, oczywiście koncert The Ark. I mimo, że ani razu nie była na koncercie, jest czołową postacią w fanklubie… ot magia.
Pierwszym problemem jest założenie fabularne – kiedy światy bohaterów się zetkną spodziewalibyśmy się jakiegoś efektu. Tymczasem nie dzieje się nic – owszem, każde z bohaterów podejmuje po spotkaniu jakąś decyzję, ale nie jest ona podjęta pod wpływem tego zdarzenia. Jeden świat kompletnie nie wpłynął na drugi. Angel ma jakieś przebłyski, ale dość trudno uwierzyć, że nie zapomni ich za pięć minut.
Drugim jest to, że bohaterowie ze sobą nie rozmawiają – ani Jimmy z resztą zespołu, ani Angel ze swoimi znajomymi. I kiedy w końcu zostają do tego zmuszeni, okazuje się, że drama fabularna była kompletnie nieistotna i nigdy by nie zaistniała, gdyby faktycznie byli przyjaciółmi i rozmawiali ze sobą od czasu do czasu.
Trzecim i największym problemem są sami bohaterowie – absolutnie wszyscy poza dziadkiem Jimmy’ego i Bliss, którzy są w tym wszystkim wcieleniem zdrowego rozsądku. I którzy jako jedyni rozmawiają z ludźmi i podejmują sensowne decyzje. Cała reszta jest bandą egoistycznych, infantylnych typów z empatią rozwielitki i ego wielkości księżyca.
Uwaga, będą lekkie spoilery.
Angel ma osiemnaście lat i zero zainteresowań. Nie zna innych zespołów (nie mam na myśli, że ich nie słucha, tylko kompletnie nie zna), nie ogląda filmów, nie czyta książek, nie ma hobby, nie ma przyjaciół, nie ma też znajomych, bo nikt w jej szkole nie interesował się The Ark. Co zresztą też jest dziwne, bo fabuła jasno stwierdza, że zespół zapełnia stadiony samym mrugnięciem. Nie ma ambicji innych niż pójście na koncert. Juliet, u której się zatrzymuje, zna od dwóch lat i uznaje za przyjaciółkę, a nie ma pojęcia o jej sytuacji rodzinnej, bo rozmawiają tylko i wyłącznie o boysbandzie. Jakby tego było mało Angel radośnie i publicznie shippuje członków zespołu, ku radości reszty fanklubu. Jasny gwint, co to jest za fanklub? Bo wszystkie, z którymi miałam kiedykolwiek, choćby przelotnie do czynienia, za opisywanie wymyślonego romansu realnych ludzi zamiast przyklaskiwać raczej urywałyby głowę.
Na dodatek dziewczę jest naiwne i nieogarnięte jakby miało lat góra trzynaście, a nie jakby miało iść na studia za parę tygodni. Bo przecież ci chłopcy tacy ładni na obrazku i jak z obrazka, i tak kochają swoich fanów, i tacy są uśmiechnięci, machający i szczęśliwi… Jak się taką narrację czyta to aż się źle robi. Serio? Wizerunek medialny, kampania promocyjna, stylizacja, rzecznik prasowy i inne takie wynalazki nic bohaterce nie mówią? Ała. I to dziewczynie, która całe swoje życie spędza w sieci, która zamiast znajomych ma followersów i przez pół dnia śledzi doniesienia medialne? I która na dodatek sama jest gwiazdką Instagrama. Jakoś to się nie klei i zdecydowanie przekracza prawdopodobieństwo nastoletniej naiwności.
Jej tak zwana przyjaciółka jest co prawda bardziej ogarnięta życiowo, ale podejście do zespołu i przyjaźni ma podobne. Bo w końcu co za problem nie powiedzieć swojej najlepszej kumpeli, że zaprosiło się drugą osobę, na dodatek faceta. Przecież nie szkodzi, że koleżanka jest chorobliwie nieśmiała, nie umie z ludźmi w realu i na dodatek jest muzułmanką. Ot niedopatrzenie…
Jimmy to chodzący przepis na katastrofę. Mania prześladowcza, problemy z odżywianiem, paranoja i paniczny strach przed fanami. Ale to nic wielkiego, bo przecież zawsze chciał grać w zespole…
To, że Jimmy jest trans jest sprowadzone do dwóch scenek z zażywaniem hormonów i tyle. Poza tym jest wcieleniem pięknego chłopca z yaoi, który dużo płacze z dowolnego powodu, bo dzięki temu jest bardziej słodki. I nie, nie umniejszam jego problemów, bo ich zestaw ma solidny, raczej robi to autorka – w postaci przyjaciół, którzy ich nie zauważają, w postaci menadżerki zespołu (która co prawda nie musi mieć serca ze złota, ale mogłaby dbać o inwestycję), w postaci całej narracji, która nie zapewnia żadnemu z bohaterów jakiejkolwiek pomocy. I jeśli Jimmy byłby samotną młodą gwiazdą, to jeszcze jakoś mogłoby to działać, ale jego teoretycznie najlepsi przyjaciele nawet z nim mieszkają.
Rowan, tekściarz zespołu, w sumie nie ma charakteru, poza tym, że nienawidzi fanów. I teoretycznie dba o Jimmy’ego, co nie przeszkadza mu w zmuszaniu go do rzeczy, których tamten robić nie chce.
Lister, trzeci członek zespołu, to trochę piąte koło u wozu, które jest w fabule głównie po to, żeby znalazł się tam problem z alkoholem. Zarówno problem jaki i sam Lister są bardzo konsekwentnie ignorowani przez tak zwanych przyjaciół. Ale on jest przyjacielem Jimmy’ego i Rowana „mniej”, bo oni przecież znają się dłużej… Tjaa, bo to tak w życiu działa. Facepalm.
Przebijanie się przez naiwną narrację Angel pomieszaną z rozedrganymi wizjami Jimmy’ego jest bolesne. Tym bardziej, kiedy ich wizje świata zderzą się z Bliss, postacią mocno poboczną. I jak nie wszyscy bohaterowie muszą być sympatyczni, życiowo ogarnięci i rozsądni tak ta dwójka zdecydowanie przekracza wszelkie normy.
Najlepszym podsumowaniem całości jest dialog między dziewczynami:
„- To jest jak sen, prawda? – mówię.
– Tak. Albo jak bardzo kiepski fanfik”.
Zdecydowanie jest to bardzo kiepski fanfik, do kariery dowolnego boysbandu, albo nawet do konkretnego… Ale boysbandy to nigdy nie był mój rodzaj muzyki, więc wszystkie zestawy szybko spadających młodych gwiazd jakoś omijają mnie z daleka. I was born for this też należałoby ominąć z daleka.