Tym razem Zośka Papużanka napisała… horror. Nie, jej bohaterami nie stało się stadko zombi, nie zużyła kilku ton keczupu, nie musiała się też posiłkować się żadną mniej czy bardziej samodzielną piłą łańcuchową. Nie, nic z tych rzeczy. Jest gorzej – Autorka opisała rodzinę, a właściwie BABĘ dyrygującą bliskimi w sposób uznawany za normę raczej w bardzo autorytarnych reżimach. Brak kodu kulturowego zastępowany wrzaskiem, brak elementarnej wiedzy przykryty chamstwem, brak chęci wysłuchania czyjejkolwiek opowieści przedstawiany jako głuchota… Do tego jakieś takie bezmyślne okrucieństwo, pochopne ocenianie, zaszufladkowanie ludzi, myśli, zjawisk. Tylko moja wersja rzeczywistości jest prawdziwa, ta rzeczywistość ma wyglądać tak, jak ja mówię – a jeżeli ktoś próbuje twierdzić, że jest inaczej – to jest to po prostu zły człowiek i tyle. Jest jeszcze demonstracyjny katolicyzm – codzienna poranna msza jako wstęp do całego dnia obmów, szczucia i bezapelacyjnych ocen wynikających z moralnej wyższości. Tak, pani domu przedstawiona jest jako monstrum, siła wyższa – nieszczęśliwe zdarzenie, któremu nie można się oprzeć. Ale wszystkie te wydarzenia nie byłyby możliwe bez jeszcze jednego elementu – pozostałych członków rodziny, którzy nie potrafią oprzeć się tej kobiecie, więcej, jej działania uznają za rodzaj….normalności. Są kompletnie bezradni w starciu ze swoją iście folwarczną rzeczywistością -mąż, który tylko raz postawił się ŻONIE (przy wyborze imienia dla córki) a potem starał się zniknąć w fotelu, gdy dzień w dzień informowała jego i całe otoczenie, jakim jest złym człowiekiem, a tylko czasem próbował przekazać dzieciom jakiś niezdarny sygnał, że je kocha i nie podziela poglądów i metod wychowawczych mamusi. Syn, który całe życie był wychowywany w przekonaniu, że nic dobrego z niego nie wyrośnie, bo nie ma oparcia w ojcu – no i rzeczywiście nie wykorzystał swoich ogromnych zdolności, bo nie mógł (nie potrafił? nie chciał?) doprowadzić czegokolwiek do końca. Córka, która została psychologiem żeby zrozumieć siebie i swoją rodzinę – ale nawyki i irracjonalny lęk przed MATKĄ są tak silne, że zainfekuje nimi własnego męża i dziecko. Zbuntuje się dopiero wnuczka, ale ten bunt też odnosi się do takiej rzeczywistości, gdzie działania BABKI są normalnością , a nie aberracją.
Książka jest napisana w stylu charakterystycznym dla tej Autorki – miesza style, plany czasowe, narratorów. Charakterystyczne są wtręty „polonistyczne”, w końcu Autorka jest polonistką i nauczycielką. Jest więc opis wesela, gdzie pod koniec „nikt nie miał złotej podkowy, ale na sali były same chochoły”, jest koszmarna opowieść o wigilijnej kolacji, która „ma być szybko i bez ceregieli” a potem „już was widziałam, to se idźcie”, jest wreszcie tytuł. „Szopka” to metafora tego, co się dzieje w tej rodzinie – świat do absurdu uproszczony i zaludniony przez drewniane marionetki, pociągane za sznurki przez domorosłego demiurga, który jednak nie realizuje żadnego makiawelicznego planu, tylko wszystko robi „bo tak trza”. A złota kopuła szopki okazuje się ordynarną chochlą do zupy wyklejoną złotkiem z czekolady.
Jeżeli więc macie trochę czasu na wakacjach – polecam