Słońce w chwale to kolejna z książek opowiadająca historię Wojen kuzynów. Tym razem jej bohaterem miała się stać – wedle opisu na okładce postać Ryszarda najmłodszego z braci, późniejszego Ryszarda III Yorka. Piszę, “miała” bo w tomie pierwszym, Ryszarda jest raczej mało. Z jednej strony trudno się dziwić, ostatecznie na początku całej historii Ryszard jest małym chłopcem. Z drugiej strony… moim zdaniem można się było bardziej skupić na nim, a nie na całej otoczce. Troszkę pofantazjować co działo się w Burgundii gdzie został pospiesznie wysłany po przegranej bitwie w której życie stracił jego ojciec brat i stryj. Trudno uwierzyć, że te wydarzenia nie pozostawiły śladów na psychice wrażliwego dziecka. Można też było nieco więcej opowiedzieć o życiu Ryszarda na dworze Warwicka. Bo to właśnie w tym miejscu jeden z braci przeszedł na stronę Królobójstwo, a drugi pozostał wierny najstarszemu bratu. Czemu, co w płynęło na Jerzego a co na Ryszarda? Tego niestety, nawet w literackiej wersji się nie dowiadujemy. Autorka zarysowała jedynie linię podziału – starsze rodzeństwo (Izabella, Jerzy) kontra młodsze rodzeństwo ( Anne, Ryszard), co moim zdaniem jest zbytnim uproszczeniem by nie rzec grubą przesadą. Tak więc, choć autorka zapowiada, że jej książka jest próbą oddania hołdu jednej z najbardziej skrzywdzonych postaci historycznych Anglii, to sama nieco tę postać krzywdzi nie dając się jej w pierwszym tomie wydostać z cienia najstarszego z braci. Tak więc na razie, mamy po prostu beletryzowaną opowieść o Yorkach u władzy.
Muszę z przyjemnością powiedzieć, że autorka nie ustępuje talentem Philippie Gregory. Podobnie jak ona tworzy pełnowymiarowe, postacie, choć skupia się na tych kilku najważniejszych, drugoplanowe pozostawiając jak szkice- nie dokończone. Jeśli ktoś liczył na obraz epoki, też nie będzie usatysfakcjonowany.
Jednak tym co najbardziej mi przeszkadzało była dziwaczna maniera tłumacza, który z Warwicka zrobił… “królodzieja”! Naprawdę nie dało się tego przetłumaczyć jak należy? Co złego jest w królotwórcy? Ilekroć trafiałam w tekście na ten wykwit pomysłowości tyle razy czułam się jak ktoś kto trafił na piasek w wykwintnej potrawie. Niestety pan Łoziński nie ograniczył się tylko do tego kwiatka racząc jeszcze czytelników “Yorkistami” i “Lancasterystami”. Co gorsza w dwóch miejscach zdecydowanie się pomylił przypisując Lancasterom i ich zwolennikom białą różę. Czytałam te konkretne zdania po kilka razy zastanawiając się czy to tylko ja tu czegoś nie rozumiem czy rzeczywiście moje oczy widzą tak kardynalny błąd. Już całkiem retorycznie spytam, gdzie u ciężkiej anielki był korektor…..
Podsumowując: przyjemna beletrystyka historyczna. Mocne cztery