Dirisha jest jednym z wojowników podążających Drogą. Drogą Musashiego. Całe życie poświęciła Sztuce, a kiedy w końcu ma dość i zaczyna szukać odpoczynku trafia do miejsca wskazanego jej przez przyjaciela i ląduje w szkole Matadorów.
W szkole nie tylko spotyka starych przyjaciół, ale też ma się z nimi uczyć jak zostać najlepszym ochroniarzem w Galaktyce.
Hmm… książka jest drugim tomem z serii, jako że pierwszego nie czytałam to nie będę się czepiać za bardzo kreacji świata – wiemy tylko, że Galaktyką rządzi bardzo militarna Konfederacja, która jest skrzyżowaniem jedynej słusznej partii z korporacją. Niewiele wiemy o bohaterach – główni bohaterowie drugoplanowi występowali w pierwszym tomie, więc niby w tym mogliby być tylko naszkicowani. Nowy dodatek do historii, czyli Geneva – postać ważna i fabularnie i dla głównej bohaterki jest tylko miłą dla oka przeszkadzajką. Całe szczęście o samej Dirishy dowiadujemy się trochę więcej, ale jej historia jest dosyć sztampowa i niezbyt ma wpływ na późniejszą fabułę.
Książkę można by w sumie podzielić na 3 części i każda z nich jest dosyć problematyczna.
W pierwszej nasza heroina stara się kroczyć Drogą, osiągnąć zanshin i dobrze wykorzystywać swoje ki. Żeby oddać hołd Musashiemu. Jeśli ktoś zrozumiał dwa ostatnie zdania to znaczy, że miał do czynienia z wschodnimi sztukami walki. Reszta niestety nie doczeka się wytłumaczenia żadnego z pojęć. Ani wyjaśnienia czemu to akurat Musashi był taki ważny. Mamy sporo filozofii związanej ze sztukami walki, trochę akcji i… przeskok do szkoły. Trening na najbardziej skutecznych ochroniarzy jest… hmmm… no w sumie to nie jest. Bohaterka oficjalnie trenuje, ale czytelnik nie doczeka się żadnego opisu z tym związanego – mamy za to romans, seksy, dużo gadulstwa, dużo monologów wewnętrznych, sporo filozofii i szczyptę wspominek z pierwszego tomu. Trzecia część jest równie przegadana i przefilozofowana jak reszta, tylko tym razem mamy bardziej „miłość góry przenosi” a mniej „jak skutecznie dać komuś w zęby”.
Można się tu doszukać trochę analogii z Jedi (i Gwiezdnymi Wojnami), ale klimatu Sagi (czy jakiegokolwiek innego) tu nie znajdziemy.
Autor z tłumaczem nie sadzili kwiatków, język jest potoczysty, lekki i dosyć prosty, tak że w sumie czyta się to całkiem przyjemnie. Jeśli chodzi o styl i język to Matadora kojarzyła mi się z Pomnikiem Cesarzowej Achai, treściowo (a w zasadzie brakiem treści i nadmiarem gadulstwa) zresztą też.
Nie jest to bardzo zła książka, co prawda kreacja świata i bohaterów w sumie nie istnieje (chociaż to może wina drugiego tomu), akcji i jakiejś konkretnej treści brak, ale facepalmów i nagłej chęci do wyrzucenia książki przez okno też nie wywołuje. Ot takie sobie czytadełko do pociągu, które w tym pociągu można bez żalu zostawić.
Da się przeczytać, tylko po co?