Czasem zdarzają się książki, gdzie koszmarny wstęp przeradza się w świetną treść. Tu też zaczęło się bardzo kiepsko – od wstępu, gdzie autorka zaczyna wychwalać własne dokonania. I od czołobitnych recenzji pisanych, jak się szybko okazało, przez kolegów autorki z prowadzonego przez nią portalu. Wywołało to we mnie mało pozytywne uczucia i ogólnie nie nastawiło pozytywnie do książki.
Jak się okazało całkiem słusznie. Bo pierwsze zdanie powieści brzmi: „Pustynia ciągnęła się już od dwóch upalnych dni”. A ja się pytam: gdzie była redakcja? Pustynia może się ciągnąć przez dwa dni u Pratchetta, ale wtedy oznaczałoby to pewnie tyle, że trzeba na pustynię zawędrować, usiąść na czterech litrach i poczekać dwa dni, aż pustynia przeminie.
A potem jest równie fajnie, na przykład „…pod powiekami zakwitły pustynne róże”. Niech ktoś mi to rozrysuje i wyjaśni jak prawdopodobieństwo tego stwierdzenia ma się do faktu, że bohaterka jeszcze cokolwiek widzi. Albo chociaż powie co robi poetycka przenośnia w środku bardzo naturalistycznego opisu. Znalazłam też kandydata na niedopowiedzenie roku. „Zaczął dokuczać mi brak tlenu” jest opisem podtopienia bohaterki. I to wszystko na pierwszych trzech stronach. Uff… Dobra, nad językiem narracji nie będę się więcej znęcać, jest taki, jak widać.
Teraz poznęcam się trochę nad światem przedstawionym. Europa jest cesarstwem – jakim cudem do tego doszło, nie wiemy. Afryka nadal jest kolonią Europy, tyle że biegają po niej dinozaury. Ameryka, o której wiemy jeszcze mniej, też nie ma za wiele wspólnego ze znaną nam rzeczywistością, bo państwa Inków i Azteków nie tylko mają się dobrze, ale inne plemiona rządzą resztą kontynentu. Też nie wiemy jakim cudem. Ale niech będzie, wizja ciekawa, kompletnie niewyjaśniona, ale też nie potrzebujemy tej wiedzy za bardzo.
Większy problem miałam z technologią w tym świecie, która jest od Sasa do Lasa. Bo z jednej strony mamy zaawansowane eksperymenty genetyczne, komórki, internet i latające samochody. Z drugiej – o znaczeniu miasta decyduje port. Port a nie lotnisko. Jedna z bohaterek nosi ze sobą przyrządy do krzesania ognia, nie zapałki, nie zapalniczkę, tylko zestaw do krzesania… Już mniejsza o to, co ona by chciała podpalać na środku pustyni. Istnieją telekonferencje, ale wszystko trzeba załatwiać osobiście, brak jest jakichkolwiek śladów zaawansowanej techniki w codziennym życiu, poza smsami. Ale kolor włosów można sobie zmienić nie farbą, tylko mieszaniem w genach. Bronią są łuki i miecze, ale samochodami się lata. Mimo tych zamieszań geopolitycznych i biegających dinozaurów spora część nauki i techniki zgadza się z naszą rzeczywistością (ciekawe jakim cudem, skoro paru wojen zdaje się nie było). Ba, archeologia nawet się zgadza – Kimeryd w końcu jest jednym z okresów Jury. Bohaterowie mają problem, żeby przemieścić się do sąsiedniego miasta, ale… istnieją hybrydy ludzi i dinozaurów. Lepiej – część z nich postała w sposób bardzo… biologicznie niepoprawny. Hmm… istnieją książki, sądząc po ilości tomów dość poczytne, będące pornoopkiem z dinozaurami (ciekawskim polecam poszukiwania na Amazonie). Autorka poszła o krok dalej, nie wdając się za bardzo w szczegóły. Z jednej strony całe szczęście, z drugiej – jak to by niby miało działać? A, byłabym zapomniała – Afryka wyznawała boga-raptora. Ot, taka wariacja na temat Sobeka, chyba.
Po tym dziwnym świecie – trochę oryginalnym, mocno niedopisanym, mocno nielogicznym – pałętają się nasi bohaterowie: Tyrs, Tuliusz, Tycjan i Teobald. Jak się łatwo domyśleć po imionach, panowie mylili mi się notorycznie i to do samego końca książki. Brak jakiejkolwiek stylizacji w dialogach i monologach też niebyt pomagał w rozróżnieniu postaci, tym bardziej, że każdy z nich wiedział z grubsza to samo. Pierwsza trójka to takie wyobrażenie o złych chłopcach z dobrego domu, popularnych chłopakach z liceum i od zera do bohatera – zmielone, złożone w jedno i doprawione szczyptą X-Menów. Ostatni to trochę Xavier, a trochę Magneto.
W tym wszystkim wyróżnia się Tuliusz – tak negatywnie pokazanego przedstawiciela… czegokolwiek (bo można mu przypiąć różne etykietki) naprawdę dawno nie widziałam, i mam nadzieję, że nie szybko zobaczę ponownie.
Skoro już mamy bohaterów, to intryga może się zacząć, bo w końcu między Twierdzą Kimerydu a Miastem Krokodyli (spójność nazewnictwa też jest jedyna w swoim rodzaju) szykuje się wojna. Ale spokojnie, wojna poczeka. Najpierw bohaterowie prześpią się ze wszystkim co chodzi, a nie jest zegarem, upiją parę razy, pokłócą, strzelą focha, pogodzą, będą mieć problemy rodzinne… I tak dalej, i w tym stylu, w dowolnej kombinacji punktów z listy. Takie Bever… Dinosaurus Hills 90210. Pod koniec książki nagle rozwija się, wyjaśnia i kończy intryga. Jakby jeszcze kogoś ona obchodziła po tym sezonie serialu młodzieżowego.
Oj, mecząca i irytująca była to lektura. Od facepalmów prawie zrobiły mi się siniaki, a książkę doczytałam zmuszając się i zgrzytając zębami, bo wiecie – Patronat Krakowa, Unesco, Miasto Literatury i inne takie ciekawe znaczki na okładce dawały szczyptę nadziei, że kiedyś będzie lepiej. I że wcale nie muszę wyrzucać książki za okno.
Nagroda Blasku. Za całokształt i każdą ze składowych z osobna.