Tworzenie fabuły osadzonej w jakichkolwiek realiach historycznych jest rzeczą wyjątkowo skomplikowaną: tu autora w poczucie estetyki cisną zupełnie nietwarzowe mundury, tam – nieodpowiednie stopnie wojskowe, wreszcie zaś fakt, że pewnych osób na pewnych stanowiskach w pewnych latach zwyczajnie nie było.
Sądziłem, że taki problem można rozwiązać na trzy sposoby. Po pierwsze – zacisnąć zęby i się dostosować, ostatecznie przebudować fabułę tak, by unikała niewygodnych elementów. Po drugie – osadzić akcję w jakimś hybrydowym książkowym Nigdziebądź, gdzie jesteśmy panami sytuacji. Najwyraźniej jest jeszcze opcja trzecia – napisać książkę osadzoną w “realiach” historycznych, pozmieniać sobie co się nie spodobało, a na końcu książki bez zażenowania rąbnąć kilkustronicowy załącznik wyjaśniający różnice między Rosją historyczną a Rosją made by Przechrzta.
I w imię czego to wszystko?
Demony Leningradu zostawiła mi na biurku Naczelna z zaleceniem wchłonięcia i oceny czy należy kupować kolejne tomy. Co prawda proces wchłaniania trwał dość długo i nie był szczególnie przyjemny (ostatnie 15 stron tej książki nosiłem w torbie przez jakiś tydzień), ale rekomendację wystawiłem dość szybko. Niestety, negatywną. Za mało mnie tu przyciągnęło, za dużo natomiast poirytowało.
Po pierwsze, książka wydaje się niespójna. Czyta się to nie jak zbiór rozdziałów, tylko jak kolekcję osobnych opowiadań. To dość subtelny efekt; z jednej strony trudno byłoby każdy z rozdziałów czytać osobno, nie znając poprzednich, z drugiej zaś – spod książkowatej fasady wystają paskudnie widoczne szwy. Nie mam nic przeciwko zbiorom opowiadań, pod warunkiem, że rzecz nazwie się po imieniu, zamiast ściemniać że się napisało książkę.
Po drugie – wampiry. Wampirom w popkulturze w ciągu ostatniej, powiedzmy, dekady w ogóle zrobiono coś strasznego. Tutaj też nie jest za dobrze. Na plus zaliczam nietypowych dość krwiopijców. Jest w tym trochę oryginalnego pomysłu. Ale biorąc pod uwagę ile stan wampirzy ma zalet, a jak niewiele wad – ośmielę się twierdzić, że totalnie przegięte, sparklące meyerpiry rodem ze Zmierzchu do pięt nie dorastają rosyjskojęzycznym wąpierzom Przechrzty. A to już kiepsko.
Wampiry są zresztą tej fabule potrzebne jak gąsienice przy taczkach. Powaga – fajnie by się to czytało jako po prostu historyjkę o funkcjonariuszu NKWD. Ot – taki trochę Sherlock Holmes, trochę kapitan Żbik, a trochę pan Samochodzik. Powiem więcej: kiedy wątek wampirów akurat wessie fabularna czarna dziura, co się okazjonalnie zdarza (autor zapomniał o czym pisze? Oby nie), książkę czyta się lepiej niż kiedy ten wątek akurat jest na tapecie. Choćby już z tego tytułu ośmielę się przykleić etykietkę “coś tu jest nie tak, tylko nie wiem co”.
No i po ostatnie – foreshadowing subtelny jak tona cegieł. Serio: po około dwudziestu stronach czytelnik średnio uważny wyczaja głównego antagonistę, zauważa ile zostało do końca książki i cicho szlochając przebija się dalej. Między innymi dlatego te ostatnie 15 stron nosiłem ze sobą, nieprzeczytane, przez tydzień, do końca mając nadzieję że jednak się pomyliłem i wyjdzie coś zupełnie innego. Że jeszcze na koniec spadnę z krzesła i wyskoczę z kapci, że będzie spektakularny finisz. No i cóż, niestety. Pomylić się nie pomyliłem, za to na do widzenia dostajemy ordynarny cliffhanger. Dobrze że nie wyskakuje “dziękujemy za zagranie w wersję demo”.
Książeczka zassana bez specjalnej przyjemności, reszty serii czytał nie będę bo nie widzę w tym sensu.
Nie polecam.