Parodia na parodii parodią pogania. Tak w największym skrócie można byłoby zrecenzować Dziewczynę Płaszczkę. I w takim ujęciu, książka ta ma sens. W innym zdecydowanie nie.W innym mówiąc wprost wychodzi knot. Zacznijmy jednak od początku. Przede wszystkim jest to swoisty test na znajomość kodu kulturowego. Autor sięgnął nie tylko do autorów tradycyjnie wiązanych ze steampunkiem ( Verne, Wells), ale również do literatury i filmu, dołożył odniesienia do klasyki ( Biblia, Dante), podlał nieco sosem z malarstwa ( Hieronimus Bosch), dołożył przeinaczoną historię, nieco z haseł hipisowskich, a wszystko upapciał obficie angielskim humorem. W efekcie, czytając miałam wrażenie, że oglądam jeden wielki, wywalony pod adresem czytelnika ozór. Dla osób rozumiejących kod kulturowy rzecz zabawna (pod warunkiem, że się lubi “szarganie świętości”), dla tych słabiej otrzaskanych może wydać się niestrawna, bełkotliwa i nudna. A ponieważ autor sięgnął także po kanon literatury dziecięcej ( mamy tu odniesienia i do Alicji w Krainie Czarów, i do Czarnoksiężnika z krainy Oz) jest spora szansa na ten drugi odbiór. Specyficzny angielski humorek też nie każdemu może przypaść do gustu. Sam pomysł wymieszania konwencji i uczynienie z “Dziewczyny…” książkowego odpowiednika Monty Pythona sam w sobie jest natomiast intrygujący i godny pochwały. Niestety, nie każdy autor ma dość umiejętności aby opanować tak szeroko zakrojony projekt. I to jest największa słabość tej książki. Autor zwyczajnie nie doskoczył do własnego pomysłu. W efekcie mamy fabułę, która w kilku miejscach trzyma się na przysłowiowej gumie do żucia oraz bohaterów napisanych wedle schematu: czarny charakter barrrrdzo czarny, główny bohater bardzo… nazwijmy to naiwny, główna postać żeńska powiedzmy, że inteligentna, a na pewno cwana. Całość przyciężkawa, a co gorsza miejscami dowcip zamienił się w dowcipas. Natomiast niektóre kpiny z angielskiego stylu życia – jakoś dziwnym trafem nie straciły do dziś swojej aktualności. Posłuchajcie tego: “Nigdy nie lubiłem tych Wenusjanów(…) przylecieli, zabrali nasze kobiety i naszą pracę”. Brzmi znajomo? Dla mnie aż za bardzo.
Na koniec to co najbardziej utrudniło mi odbiór książki, czyli rozpaczliwe próby trzymania się w stylu literatury XIX wiecznej. Aj, to naprawdę zabolało. I nawet potraktowanie książki jako parodii stylu nie pomogło.
Dziewczyna -płaszczka otrzymuje u mnie 3+
__________________________________________________________________________________________________________ Lashana
W Wojnie Światów wygrały… bakterie, co nie przeszkodziło żołnierzom Królowej zająć Marsa w jej imieniu. Wenusjanie i mieszkańcy Jowisza w końcu przyznali się, że od lat pomieszkują na Ziemi, ale poza tym, że można zobaczyć ich w kawiarni podczas popołudniowej herbaty niewiele się zmieniło. Profesor Coffin jest właścicielem objazdowego cyrku, a George jego naiwnym asystentem i naganiaczem widowni. Każdy z nich o czyś marzy – George o sławie i wielkich czynach (dowolnego gatunku), profesor o znalezieniu największej cyrkowej atrakcji. Oba marzenia, okazują się mieć wspólną część – japońską dziewczynę płaszczkę.
Jest trochę tak jak wspomina K. Wal – parodia parodię pogania a autor korzysta ze wszystkiego co się da i robi to mniej lub bardziej bezczelnie. Mamy tu wszystko: literackie klasyki SF, rożne obrazy piekła, wskrzeszone postacie historyczne, motywy z bajek, tajemnicze przepowiednie, szczyptę polityki i filozofii. Całość wygląda trochę jakby autor chciał się popisać erudycją i upchnąć wszystko, co mu się kojarzyło ze steampunkiem i historią Anglii do jednej książki, problem tylko w tym, że o fabule przypomniał sobie chyba w ostatnim momencie.
Podejrzewam, że udało mi się znaleźć większość odniesień i nigdy nie miałam nic przeciw „szarganiu świętości” popkulturowych, ale widać jestem trzecim typem czytelnika – takim, który widzi próbę parodii, ale jednocześnie uznaje książkę za upiornie nudną i bełkotliwą.
Co z tego, że mamy Wellsa, Verna i steampunk, kiedy fabuła nie jest nawet pretekstowa, postacie są nie do zniesienia (może z jednym wyjątkiem), humor jest mało śmieszny (ale nie dlatego, że jest angielski), a wskrzeszanie postaci historycznych jest wkurzające i fabularnie nie prowadzi do niczego. Pomieszane i poplątane motywy wpływają niestety na fabułę, która jest raczej pretekstem do pokazania kolejnego popkulturowego obrazka. Tłumacz też dorzucił swoje trzy grosze – momentami gramatyka ucieka z krzykiem i prosi o zmiłowanie, pomijając już próbę stylizacji, która też wyszła tak sobie i raczej utrudnia czytanie zamiast wprowadzać w klimat.
Czytanie Dziewczyny Płaszczki przypominało przysłowiową orkę na ugorze, co chwilę zastanawiała się czy zaaplikować sobie kolejnego facepalma, czy rzucić książką o ścianę (nie rzuciłam tylko dlatego, że to nie moja makulatura).
Chociaż trzeba przyznać, że jedno się autorowi udało – angielski humor, zwyczaje i mentalność zaprawione szczyptą groteski wyszły naprawdę fajnie, ale jeden motyw topiący się na dodatek w zalewie śmiesznawych dowcipów to zdecydowanie za mało, żeby uratować książkę.
Gniot.