Po tę książkę sięgnęłam z bardzo osobistych pobudek. Moja własna osobista matka będąc ze mną w ciąży była wychowawczynią Kota, a później uczyła go matematyki. No i niemal pół życia mieszkałam w okolicy gdzie grasował osławiony wampir z Krakowa. Babcia, prowadząc mnie na niedzielną mszę do Sercanek czasami wspominała ze zgrozą w głosie, jak to modlącą się w przedsionku starszą kobietę Kot potraktował nożem w plecy. Mama też nie raz i nie dwa wspominała tego człowieka, bo ciągle nie mogło się jej pomieścić w głowie, jak taki układny, choć momentami dziwny chłopak mógł okazać się seryjnym mordercą. Z opowieści Mamy utkwiły mi w pamięci zwłaszcza rysunki noży obsesyjnie smarowane w zeszytach do matematyki oraz podręczniku do algebry. Tę i wiele innych historii znanych mi z maminych wspomnień o Karolu odnalazłam w książce. I ten klimat przerażenia, niemalże histerii jaka wtedy zapanowała w cesarsko – królewskim grodzie, wyrwanym z marazmu przez kilkunastoletniego chłopaczka. Zdumienia, że taki pardon “pyrtek” mógł mordować z zimną krwią i przyjemnością. W dzisiejszych czasach jesteśmy oswojeni z mordami, brutalnością, złem w każdej możliwej postaci. Zadbały o to Internet i popkultura. Po lekturze M jak….. zrozumiałam też lepiej czemu, akurat w Krakowie miejska legenda czarnej wołgi miała się tak dobrze. Ano cóż, żywiła się krwawą pamięcią o chłopcu z anielską buzią – wampirze z Krakowa.
——————————————————————————————————————————————————————————— by Varran
O tej książce pisała już K. Wal – dla niej to dosyć osobista historia, w końcu poznała Karola Kota w swoim życiu płodowym (choć on wtedy jeszcze nie atakował, zaczął parę miesięcy później). Dla mnie historia czynów Karola Kota to coś, o czym mówiło się na moich studiach, w końcu byli jeszcze wtedy na UJ ludzie, którzy w ten czy inny sposób mieli do czynienia z tą sprawą, poznałem nawet panią prokurator Pałkównę – tę, która „posadziła” Kota. Charakterystyczne, że mówiono o tej sprawie, zarówno od strony wykrywczej, jak i procesowej półgębkiem – bo to właściwie była jedna wielka porażka. Nie udało się ustalić sprawcy po atakach z 1964 roku (tam były głównie usiłowania zabójstwa, a ofiara śmiertelna wyszła trochę przypadkiem) , więc doszło do zbrodni na dzieciach w roku 1966 – zabójstwo chłopca pod Kopcem Kościuszki i atak na ośmiolatkę, który ofiara jakimś cudem przeżyła. Sprawa zrobiła się polityczna, plotki plus oczywista nieudolność milicji spowodowały, że „władza ludowa” mocno nacisnęła śledczych no i w końcu znaleźli. A jak już znaleźli, to okazało się, że sporo osób w Krakowie wiedziało (na użytek procesowy – mogło i powinno było się domyślić) kto to może być – i żadna z nich nie poszła podzielić się tą wiedzą z milicją…. Trochę to mówi o klimacie społecznym Krakowa w tamtych latach, nieprawdaż? A na poziomie procesu – wszyscy ze środowiska prawniczego wiedzieli, że Karol Kot miał znacznie ograniczoną zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swoim postępowaniem (czyli miał ograniczona poczytalność) – a mimo to w pierwszej instancji dostał „czapę”, bo takie było „zapotrzebowanie społeczne”, zwłaszcza ze strony władzy. Przepis mówił, że przy ograniczonej poczytalności sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary (czyli – w takich sprawach nie kara śmierci tylko dożywocie, w tamtym kodeksie karnym ono jeszcze było). Skoro sąd „może” – to sąd nie musi, no i w tej sprawie nie zastosował złagodzenia, w końcu zarówno ulica jak i władza pomysł miała jeden – powiesić. Nota bene w kodeksie karnym z 1969 roku, który akurat wtedy był pisany w Krakowie, głównie przez prof. Woltera, przy ograniczonej poczytalności sąd miał obligatoryjnie zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary – w tym kodeksie nie było już dożywocia, więc w praktyce to było 25 lat pozbawienia wolności). Tu dochodzimy do drugiej instancji, czyli Sądu Najwyższego: był niepisany zwyczaj, że przy takich sprawach bardzo politycznych, a jednocześnie budzących jakieś wątpliwości – SN zamieniał karę śmierci na dożywocie. I w tej sprawie tak się stało – ale tu pojawił się jeszcze jeden element: rewizja nadzwyczajna. To był wyjątkowy, pozainstancyjny środek odwoławczy, mógł go wnieść Prokurator Generalny PRL, czyli jeżeli władzy jakiś wyrok się baaaadzo nie podobał, to miała jeszcze jedną szansę , zwłaszcza że mogła nieco pomajstrować przy wyborze składu orzekającego. Rozprawa z rewizji nadzwyczajnej odbyła się 8 i 9 marca 1968r. – tak, tego marca, kiedy cały kraj wrzał a ORMO biło studentów pod Uniwersytetem Warszawskim i Collegium Novum w Krakowie. W takiej atmosferze i w takiej sytuacji wyrok ostatniej instancji mógł być tylko jeden – znowu „czapa”. No i Kota powiesili w areszcie w Katowicach, w tym samym miejscu, gdzie za parę lat powieszą Marchwickiego, „wampira z Zagłębia”. A gdyby wtedy dostał dożywocie? W 1969 roku nowy kodeks karny zmieniłby mu kare na 25 lat więzienia i pewnie tak po 15 latach by wyszedł – w 1981 roku. Czy w latach 80-tych mordowałby znowu? Tego się już nie dowiemy….
Przemysław Semczuk w swojej książce stara się pokazać sprawy, ludzi, klimat i okoliczności. Czyta akta, rozmawia z ludźmi, odwiedza miejsca i próbuje odpowiedzieć na pytanie – jak to się stało, że Kot mógł działać tak długo – i jak to się stało, że nastolatek w ogóle wpada na taki pomysł, żeby dźgać nożem w plecy starsze panie modlące się w przedsionkach kościołów, a jakiś czas później – żeby zabijać dzieci i to kilkunastoma ciosami… Pokazuje też klimat ówczesnego Krakowa – mała stabilizacja za Gomułki, lumpenproletriacki, szemrany Kazimierz, ale też bezradnie drepczącą w miejscu – mimo skierowania naprawdę dużych środków do tej sprawy – milicję. A potem żądzę krwi po aresztowaniu i w czasie procesu – no cóż, tłum jest zawsze sobą.
Dla mnie było to ciekawe – Kraków lat 60-tych, którego ja nie poznałem osobiście, sprawa, o której sporo się mówiło i ludzie, którzy byli w nią zaangażowani, ale też ci, którzy tworzyli tło. Jeżeli więc chcecie zobaczyć, jak trudno jest dojść do „prawdziwej prawdy” o seryjnym mordercy – przeczytajcie.