Szyndler Artur – Kryształy Czasu: Saga o Katanie (tom 1)

labirynt smierciKsiążek napisanych na podstawie gier RPG jest na świecie tyle, że spokojnie można takie produkcje traktować jako osobny gatunek. Niektóre serie wiążą autorów na lata (Dragonlance), zdobywają rzesze fanów (drow Drizzt), a na jeszcze inne trzeba spuścić zasłonę milczenia. Kryształy czasu wpisują się świetnie w ten gatunek, jednak są też sporą ciekawostką, bo nie dość, że zostały napisane w Polsce do polskiego systemu, popełnił je osobiście autor Kryształów czasu (RPG) i ufundowane zostały dzięki crowfundingowi, to jeszcze, już na wstępie, są zaplanowane na XIII tomów. Ciekawostka ciekawostką, ale co z tego wyszło…
Hmmm…. przyznaję, że Kryształy przeczytałam już jakiś czas temu, ale chciałam sobie dać chwilę na przemyślenia i ochłonięcie, w przeciwnym wypadku recenzja byłaby jednoznacznie negatywna, pełna słów w mowie polsko-łacińskiej wielokrotnie wiązanej, a wszystko co znalazło się w książce przedstawione w czarnych barwach. Ale w końcu nie o to chodzi, tym bardziej, że parę pomysłów autora naprawdę mi się podobało.
Okładka twierdzi, że mamy do czynienia z high fantasy. O dziwo ma rację. Mamy kilka panteonów, bogów tylu, że mogliby utworzyć międzynarodowe korpo i nie zatrudniać przy tym ludzi. Mamy całą planetę pokrytą archipelagami wysp, gdzie każdy jest zamieszkały przez kilka ras ze swoimi zwyczajami, polityką i handlem. Byłabym zachwycona, ale…

Lashana poezji nie znosi,
nadmiar wersów ciśnienie jej podnosi.
Bardowie rymujący,
są bardzo wkurzający.

Opis wszystkich archipelagów jest podany wierszem! W sumie na jakieś 50 stron z okładem. I to rymami częstochowskimi! Jakości mniej więcej takiej jak ten popełniony przeze mnie koszmarek, tylko z dłuższymi wersami. O-brzy-dli-stwo. A podobno śpiewa to najlepszy bard na planecie, boję się pomyśleć jacy są ci gorsi. Na dodatek te nieszczęsne „ballady” co prawda przybliżają świat i wizytę u dentysty, który zabronił ostatnio zgrzytać zębami, ale absolutnie nic nie wnoszą do fabuły.
Do tego mamy 25 bohaterów głównych – tak, dobrze czytacie, dwudziestu pięciu. Większość z nich to paladyni, ale mamy też orka, dwóch bogów, kapłana, elfkę, krasnoluda… ogólnie całe stado. Tylko co z tego, skoro żadne z nich nie przedstawia sobą niczego poza rasą i charakterem rodem z podręcznika RPG. Co z tego, skoro wszystkie walki to pojedynki jeden na jeden, a towarzysze walczącego podpierają ściany i podziwiają jego technikę. Co z tego, że mamy bogów w drużynie, skoro podpowiadać musi im krasnolud, bo sami myślą albo bardzo wolno, albo wcale. Co z tego, że mamy klika ras, skoro wszyscy paladyni są szlachetnymi wyjątkami od dowolnej reguły. Już na początku rodzi się niemiłe podejrzenie, że autor wyprodukował nadmiar postaci, żeby mieć kogo wykańczać. Tym bardziej, że większość działa tak, jakby chciała umrzeć efektownie i bohatersko, a ich koledzy tylko im w tym kibicują.
A skoro już przy umieraniu jesteśmy – pojedynki są rozwlekłe, mało dynamiczne i pozbawione napięcia. Bo w końcu ile napięcia i dynamiki może być w pojedynku ciągnącym się przez… pięć rozdziałów.
A poza tym… fabuła jest pretekstowa (drużyna schodzi do Labiryntu Śmierci, z którego nikt nie wyszedł), narrator spoileruje (wyraźnie i już w pierwszym rozdziale), niektóre wydarzenia są powiązane z udanymi/nieudanymi rzutami kośćmi. Żebyśmy się w tym wszystkim nie zgubili rozdziały zaczynają się od miejsca, w którym jesteśmy. Wygląda to mniej więcej tak: „Miejsce 1”, „Miejsce 2”, a imiona bohaterów to „Bezimienny 1”, „Bezimienny 2”. Nawet nie mam siły tego komentować… Jest parę fajnych pomysłów, które aż krzyczą „RPG” i które świetnie by się sprawdziły podczas gry w dowolnym systemie, ale do książki w najlepszym wypadku niewiele wnoszą, w gorszym – wywołują facepalmy.
Facepalmów zresztą tu było dużo; między przerwami w kolejnych rozdziałach
Sagi o Katanie przeczytałam zresztą dwie inne książki, w końcu człowiek jest w stanie znieść ograniczoną ilość facepalmów i ograniczoną dawkę absurdu. No bo jak tu reagować na takie wynalazki jak: miecze ewidentności, kapłana który tłumaczy bohaterom czym różnią się od siebie charaktery dobry, zły i chaotyczny (ewidentne lub nie), meduzy tworzące pionowy szyk bojowy a’la cheerleaderki, gnomy walczące za pomocą płyt chodnikowych, rycerza mieszkającego w szafie, pośladki tańczące niezależnie od siebie, feromony wywołujące dozgonną miłość, zapasowe mózgi… i wiele innych.
Autor we wstępie wspomina o trzech nielogicznościach, ja bym powiedziała, że są ich całe tony.
Jakby było mało problemów z treścią, mamy też problemy z językiem. I nie mówię tu o patetycznych, nudnych dialogach i produkcjach lokalnego szarpidruta, a o takich kwiatkach:
Wyspy Żelazne to twarde, rdzawe kolosy skalne, pełne ród tego metalu albo A teraz wróć do swojej komnaty i czekaj na świt. Wtedy dokończy się twa nemezis, a może takie coś: Pewnie niejeden z was utracił hekatomby wyznawców. Jakby komuś jeszcze było mało: Nigdzie, nikt już nie znajdzie po nim wspomnień, żywych czy świątyń, albo to: Jeden z najważniejszych bogów w ponad 126 455 panteonach (czyli dokładnie ilu? Ja bym chciała wiedzieć…). Ojjj, chyba na tym crowfundingu trzeba się było zrzucić na słownik dla redaktora. Tu jest problem z poprawnym użyciem pojęć, logiką zdań, gramatyką i ortografią… ze wszystkim jednym słowem.
Wydanie to 700 stron orki na ugorze w twardej oprawie. Pomijam okładkę typu kicz fantastyczny projektowany w paincie, bo to kwestia gustu. Ale tego, kto przygotowywał skład do druku należałoby przepuścić przez maszynę drukarską a potem zrobić to ponownie. Bo mapy i ilustracje (czasem naprawdę dobre) ktoś wstawił tak, że na ponad połowie z nich po wydruku widać nawet nie piksele a kwadraty. Koszmar!
Nie można autorowi odmówić bogatej wyobraźni. Ale po pierwsze – nie wszystko, co sprawdza się w RPG sprawdzi się w powieści. A po drugie – tu wszystko jest nie tak: nadmiar nijakich bohaterów, akcja nudna jak flaki z olejem i ciągnąca się jak guma do żucia, dialogi, które najlepiej pominąć milczeniem. Ilość absurdów przekraczająca dowolną normę, koszmarne wydanie i jeszcze gorszy język.
W Kryształy z chęcią zagram, jeśli kiedyś będę mieć okazję, ale jeśli ktoś kiedyś zaproponuje mi drugi tom
Labiryntu to albo ucieknę z wrzaskiem, albo wezmę książkę i zatłukę nią delikwenta.
Najgorsza książka. Sezonu. Roku. Dekady. Ever.
Numer jeden na liście gniotów, który zdetronizował wszystkie inne.

2 thoughts on “Szyndler Artur – Kryształy Czasu: Saga o Katanie (tom 1)

  1. ajajaj. Po zapoznaniu się się z recenzją mam do Autorki rzeczonej jedną prośbę : nie przynoś mi tego dziadostwa! Kijem nie tknę!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *