Książka reklamowana jako fantasy dla mnie fantasy wcale nie jest. Owszem, rzecz dzieje się w nieokreślonej mitycznej krainie, typowej “Nigdziebądź”. Znamy jej nazwę, wiemy, że żyjące w niej społeczeństwo podzielone jest na kasty, z opisu możemy się domyślać późnego średniowiecza, choć nie wszystkie elementy do niego pasują (np. papier…) coś tam się przebąkuje o jakiś wierzeniach i tyle. Nie ma mitycznych stworzeń, nie ma magii, artefaktów, nie ma innych ras. Być może zmienia się to w późniejszych tomach, ale w pierwszym jest właśnie tak. Nawet główny bohater choć teoretycznie jest wybrańcem, to przecież z tym jego wybraństwem jest coś nie tak. Przynajmniej w tomie pierwszym nie poznajemy żadnych przepowiedni czy legend zapowiadających jego przybycie czy cel do którego miałby być powołany. Czym zatem jest tom pierwszy Wielkiego północnego Oceanu? Jak dla mnie przypowieścią filozoficzną o dorastaniu. Dość udanym skrzyżowaniem Władcy much Goldinga, ze Stowarzyszeniem Umarłych Poetów i z królem Maciusiem I, plus wstawki parajapońskie. Czytaj dalej »