Nie jestem zwolenniczką pisarstwa Sue Townsend. Jej sztandarowe dzieło czyli sekretny pamiętnik Adriana Mole’a znudził mnie solennie. I nigdy nie sięgnęłabym po inną książkę tej autorki, gdyby nie to, że wetknęła mi ją w garść osoba której gusta czytelnicze szanuję. Co więcej, owemu wetknięciu towarzyszył intrygujący komentarz “Anglia w oparach absurdu”. Zdanie to okazało się najkrótszą i najdosadniejszą recenzją Królowej…. Po prostu nic dodać nic ująć. Na pierwszy rzut oka autorka brutalnie i bez zbytnich ceregieli przekłuwa wielki balon pt. “rodzina królewska”. Mówiąc brutalnie i wprost robi z całej jaśnie oświeconej rodzinki jaśnie oświeconych bałwanów. Z dość przaśnym poczuciem humorku spuszcza lanie Karolowi, Camilli, Haremu, Williamowi. Widać, że o tych jaśnie oświeconych nie ma najwyższego mniemania. Najmniej chyba dostaje się Elżbiecie II i jej mężowi, można wręcz odnieść wrażenie, że Sue ma przy opisywaniu tych dwóch postaci największe skrupuły. Jeśli jednak przestaniemy się skupiać na poniewieraniu możnych tego świata czy naśmiewaniu z księcia Karola, który nie potrafi napisać kartki dla mleczarza, jeśli skupimy się na całym tle, szybko dotrze do nas, że oto dostaliśmy do ręki brutalną satyrę na angielskie społeczeństwo. Na klasę polityczną, na biznesmenów, na political correctness, na nędzną służbę zdrowia, na fatalną edukację, na mizerię umysłową i intelektualną tzw. przeciętnego anglika. Jednocześnie poczujemy się trochę jak w świecie Orwella, ale jeszcze bardziej przerysowanym i ponurym. Czasami w trakcie lektury miałam ochotę wykrzyknąć na głos, “no to prawie jak u nas….” I jak się domyślacie ochota na rechoty przeszła mi dość szybko i radykalnie. Jednak nie tylko skojarzenia z naszą rzeczywistością starły mi z twarzy złośliwy uśmieszek. Po prostu nie gustuję w tym rodzaju humorku jakim stara się bawić nas autorka. (Natomiast nie wątpię, że Anglicy pokładali się przy niej ze śmiechu – no chyba ze dotarło do nich, że zostali przedstawieni jako zbiorowisko nadzwyczajnych głąbów). Podsumowując, warto przeczytać i zastanowić się nad czym się śmiejemy. I czy to z czego się śmiejemy naprawdę jest tego śmiechu warte. Czy aby nie pchamy się w ten sam piekielny zakątek w którym wedle Sue Townsend wylądowała już brytyjska monarchia. Natomiast autorce należy się nagroda Buraczka miesiąca za gadające psy. Rozumiem zamysł autorki, ale wykonanie jej zwyczajnie nie wyszło….